Wydatki rządowe nie wpłynęły na powstanie Internetu, nigdy też nie stworzyły choćby jednego miejsca pracy

Podczas Kongresu Innowatorów Europy Środkowo-Wschodniej „Central Eastern Europe Innovators Summit”,  wicepremier Morawiecki przekonywał, że dla innowacji państwo jest niezwykle ważne.

Oto fragment genialnej książki Johna Tamny’ego Ekonomia zdrowego rozsądku, tł. Krzysztof Zuber, Fijorr Publishing, Warszawa 2016, w którym autor druzgocze lewacką, etatystyczną argumentację  duetu Morawiecki-Mazzucato.

 

Praca zajmuje tyle czasu, ile mamy na jej wykonanie[1].

  1. Northcote Parkinson, Prawo Parkinsona czyli w pogoni za postępem

 

Film 84 Charing Cross Road to jedna z najlepszych produkcji 1987 roku. Zaliczany do klasyków kina artystycznego film ze świetnymi rolami Anne Bancroft, Anthony’ego Hopkinsa i Judi Dench opowiada historię ponaddwudziestoletniej transatlantyckiej przyjaźni pomiędzy dwójką bibliofilów. Oglądając go, współczesny widz z niedowierzaniem przygląda się uciążliwym metodom, którymi ludzie starali się pozyskiwać niedostępne w sklepach książki w połowie XX wieku. Zawrotne koszty międzynarodowych połączeń telefonicznych zmuszały zainteresowanych do komunikowania się drogą listowną. Helene Hanff (grana przez Bancroft), klientka z Nowego Jorku, pisze do Franka Doela (granego przez Hopkinsa), antykwariusza z Londynu, w sprawie zakupu drogą pocztową kilku egzemplarzy książek, za które następnie płaci czekiem.

Z dzisiejszej perspektywy transakcja ta wydaje się uderzająco powolna. Nieobecność Internetu, poczty elektronicznej oraz tanich rozmów międzynarodowych czyni rzecz tak prostą, jak kupno książki, skomplikowanym przedsięwzięciem. Gdybyśmy przenieśli tę historię do XXI wieku, Hanff nigdy nie skontaktowałaby się z Doelem. Zamiast tego weszłaby na Amazona czy AbeBooks, gdzie mogłaby przeszukać zbiory sprzedawców używanych książek z całego anglojęzycznego świata, zamówić wybrane pozycje i zapłacić, używając karty kredytowej. Dzięki wizjonerowi Jeffowi Bezosowi film 84 Charing Cross Road jest dostępny na Amazonie – co w symboliczny sposób potwierdza, jak daleko przedstawione w nim realia odbiegają od dzisiejszej rzeczywistości.

Majątek Jeffa Bezosa wyceniany jest na miliardy dolarów, ponieważ firma, którą założył, zjednoczyła sprzedawców internetowych w dążeniu do zrewolucjonizowania sposobu, w jaki ludzie robią zakupy. Rynek nagrodził jego wyjątkową kreatywność tak sowicie, gdyż wymiany, które dawniej przysparzały tyle trudu, dziś odbywają się w przeciągu kilku minut, a nawet sekund.

No dobrze, ale jaki to ma związek z wydatkami rządowymi? Po pierwsze, wielu ludzi wierzy, że to właśnie dzięki nim istnieje Internet. W jednym z wydań magazynu „Fortune” z 2013 roku Allan Sloan napisał:

Firma Bezosa, jakby nie było, działa w Internecie, który został stworzony w czasie zimnej wojny przez militarną jednostkę do spraw badań i rozwoju – Agencję Zaawansowanych Projektów Badawczych. Nie byłoby ARPA, nie byłoby Internetu. Nie byłoby Internetu, nie byłoby Amazona i fortuny Jeffa Bezosa wynoszącej 25 miliardów dolarów[2].

Kompletna bzdura. Państwo z definicji nie posiada żadnych zasobów. Państwo może wydawać, a wcześniej w tym celu pożyczać, tylko w zakresie, w jakim zdolne jest konfiskować bogactwo za pomocą podatków. Nie tworzy też miejsc pracy. Praca, jaką państwo „tworzy”, jest pochodną tego, co może zabrać za pomocą podatków z dochodów pracowników oraz pożyczyć w oparciu o ową władzę nakładania podatków. Wszystkie miejsca pracy – tak w sektorze publicznym, jak i prywatnym – mają swoje źródło w produktywności sektora prywatnego. Bogactwo, którym dysponują politycy i biurokraci, zostało wcześniej odebrane komuś innemu.

Jak zatem wyglądało stworzenie Internetu? Inwestycje państwowe odegrały rolę w opracowywaniu okrojonej i w dużej mierze bezużytecznej wersji Internetu, lecz nawet to zrealizowano dzięki wcześniejszej konfiskacie bogactwa wykreowanego przez sektor prywatny. To prywatna przedsiębiorczość jednostek motywowanych chęcią zysku umożliwiła powstanie Internetu takiego, z jakiego korzystamy dzisiaj. Allan Sloan ma prawo pisać peany na cześć inwestycji rządowych, nie zmienia to jednak faktu, że państwo może rozdać tylko tyle, ile wcześniej siłą odbierze innym.

Inaczej sprawy te mają się w sektorze prywatnym. Pamiętamy, jak Henry Ford, reinwestując zyski w rozwój swojej firmy, sprawił, że samochód stał się dobrem powszechnym. Komputery są równie wymownym przykładem. W latach siedemdziesiątych komputer osobisty kosztował około miliona dolarów. Ale dzięki ludziom takim jak Michael Dell na komputery stać dzisiaj w zasadzie każdego mieszkańca Stanów Zjednoczonych i większości krajów rozwiniętego świata. Rozpowszechnienie niedrogich smartfonów stworzonych przez technologów z firm BlackBerry i Apple pokazuje, jak motyw zysku zdemokratyzował dostęp do informacji i komunikacji za pomocą urządzeń mieszczących się w naszych kieszeniach. A ponieważ każdy, komu uda się wymyślić sposób, by w jakimś zakresie podnieść standard życia innych, cieszy się w zamian zyskami, kapitalizm prowadzi do ogólnego dobrobytu.

Właściwą kwestią nie jest to, ile państwo powinno wydawać na tworzenie tak przełomowych i podnoszących standard życia wynalazków, jak właśnie Internet, lecz o ile wcześniej dysponowalibyśmy Internetem, gdyby wydatki państwa nie były tak wysokie. Wydatki rządowe nie tworzą nowych miejsc pracy. Tworzą bariery, które redukując inwestycje, hamują ich powstawanie.

Pamiętajmy, że przedsiębiorcy nie mogą być przedsiębiorcami bez kapitału, czy to w postaci własnych oszczędności, czy też funduszy pożyczonych od członków rodziny bądź pozyskanych od inwestorów. Jednym z najlepszych tego przykładów jest Google. Łatwo zapomnieć, że ta wszechobecna dziś marka nie była kiedyś ani tak olbrzymia, ani tak powszechna. W 1998 roku znany nam już Jeff Bezos zainwestował w wyszukiwarkę 250 tysięcy dolarów z własnych środków[3]. Z czasem Google pozyskał wielu innych inwestorów, lecz to kapitał Bezosa umożliwił rozwój firmy na jej wczesnym etapie. Bezos był również jednym pierwszych, którzy zainwestowali w Twittera, markę tak dziś popularną, że jej nazwa, jak w przypadku Google’a, stała się nowym czasownikiem[4].

Facebook zaczynał jako program do odnajdywania dawnych przyjaciół i znajomych, a z czasem przeobraził się w wirtualne miejsce spotkań, gdzie setki milionów użytkowników ogłaszają ważne wydarzenia z ich życia, dzielą się swoimi poglądami politycznymi lub po prostu składają życzenia urodzinowe swoim koleżankom i kolegom. Dziś tę potężną firmę wycenia się na giełdzie na miliardy dolarów, kiedyś była ona jednak jedynie malutkim medium społecznościowym, ułatwiającym wyszukiwanie znajomych studentom elitarnych uczelni amerykańskich. Zdając sobie sprawę z potencjału drzemiącego w tym pomyśle, miliarder Peter Thiel zainwestował w niego 500 tysięcy dolarów, tworząc portalowi grunt do rozwoju na skalę wielokrotnie większą, niż jego twórcy śmieli oczekiwać[5].

Firma Apple jest dziś jednym z najwyżej wycenianych przedsiębiorstw na świecie. Lecz kiedy Steve Jobs wracał do niej w 1997 roku, spółka była w poważnych tarapatach. Jobs z czasem ocalił tonący okręt, mało kto wie jednak, że Bill Gates zasilił budżet słabnącego giganta technologicznego 150 milionami dolarów w czasie, gdy przyszłość Apple’a budziła wątpliwości, a inne źródła kredytu nie wykazywały nim żadnego zainteresowania[6].

Zasada jest prosta – przedsiębiorcze idee potrzebują kapitału. Państwo go nie zapewnia – ono o niego konkuruje. Podatki dla firm są karą nakładaną na wydajną produkcję. Legalizują konfiskatę cennego kapitału, który mógłby zostać zainwestowany w testowanie nowych produktów lub ulepszanie już istniejących. Wydatki rządowe są zaś po prostu pośrednią formą podatku nałożonego na produkcję. Państwo dysponuje pieniędzmi do wydania, ponieważ najpierw odbiera je w podatkach bądź pożycza od sektora prywatnego, redukując tym samym ilość kapitału inwestycyjnego dostępnego dla tych, którzy rozporządzają nim najefektywniej. Wydatki rządowe wymagają wykorzystania limitowanej ilości kapitału, który, gdyby nie został skonsumowany przez polityków, miałby szansę znaleźć się w budżecie przyszłego Microsoftu lub Apple’a, będących na drodze ku wynalezieniu genialnych innowacji technologicznych.

Co gorsza, pieniądze wydrenowane z sektora prywatnego państwo zazwyczaj marnuje. Proceder ten ma długą historię, jak zobaczymy, cofając się do czasów wielkiego kryzysu lat trzydziestych XX wieku, kiedy to pogląd, że rząd może za pomocą wydatków publicznych wprowadzić społeczeństwo w prosperitę, stał się w Ameryce polityczną normą.

Arthurdale jest dziś kompletnie zapomnianym miastem w Zachodniej Wirginii, ale w latach trzydziestych było sceną, na której rozegrał się ambitny rządowy eksperyment. Na tabliczce przy wjeździe do miasteczka widnieje napis: „Ustanowione w latach 1933–1934 w ramach Ustawy o gospodarstwach rolnych jako jedna z kilku modelowych «planowych społeczności» założonych za wstawiennictwem Eleonory Roosevelt celem redukcji bezrobocia poprzez wspieranie samowystarczalnego rolnictwa i rzemiosła”[7].

Eleonora Roosevelt odkryła miejsce, które w 1933 roku przekształciła w Arthurdale. C. J. Maloney opisuje w swojej książce Back to the Land, jak Eleonora, widząc nędzę miejscowości Scots Run niedaleko Morgantown, „zażądała od swojego męża, prezydenta Franklina Delano Roosevelta, aby koniecznie coś z tym zrobił. Miasto Arthurdale stworzone i podtrzymywane tylko i wyłącznie z polecenia FDR było właśnie tym czymś”[8].

„Wioska Eleonory” ostatecznie upadła – czyli skończyła tak, jak większość rządowych eksperymentów – ale dzięki niej nauczyliśmy się przynajmniej kilku rzeczy o wydatkach publicznych. Jedna z nich dotyczy marnotrawstwa. Prywatni deweloperzy stawiają bloki mieszkalne z zamiarem sprzedaży ich za sumy większe, niż wyniosły koszty ich produkcji. W Arthurdale takie rynkowe reguły nie obowiązywały i dlatego domy, których wybudowanie kosztowało skarb państwa średnio 16 600 dolarów, sprzedawano w cenach od 750 do 1249 dolarów[9]. Do takich sytuacji dochodzi tylko wtedy, kiedy strona inwestująca kapitał nie podlega prawom rynku. Prywatni pożyczkodawcy nie mają zwyczaju tolerować bezmyślnego marnotrawstwa swoich pieniędzy i szybko wycofaliby fundusze, gdyby prywatny deweloper tak lekkomyślnie zarządzał budową i dystrybucją budynków mieszkalnych w Arthurdale.

Potężne straty poniesione w Arthurdale dowodzą, że urzędnicy państwowi standardami rynkowymi się nie przejmowali. Bo i dlaczego mieliby się przejmować? Nie jest moim zamiarem obrażanie biurokratów, stwierdzam jedynie, że w swoich działaniach nie muszą zwracać uwagi na zadowolenie bądź niezadowolenie inwestorów – dysponują bowiem nigdy nie pustoszejącym workiem pieniędzy podatników, do którego mogą sięgać zawsze, kiedy kończą im się fundusze.

Programy rządowe przynoszą straty nie dlatego, że wszyscy urzędnicy to oszuści, nieudacznicy, albo jedno i drugie. Problem polega na tym, że programy rządowe finansowane są bez względu na ich efektywność. Źle zarządzane biznesy bankrutują każdego dnia. A ile programów rządowych likwiduje się rocznie w Kongresie? Czy możemy oczekiwać, by politycy wprowadzający takie programy w życie osiągali wyższy współczynnik sukcesu niż prywatni inwestorzy? Odpowiedź jest bezdyskusyjna – oczywiście, że nie. Liczą się zachęty. Biurokraci wydający pieniądze z państwowej kasy cieszą się nieskończonymi funduszami i nie odczuwają konieczności adaptacji do stale zmieniających się realiów rynku. Marnotrawstwo jest naturalnym rezultatem takiego stanu rzeczy.

Jeden z kontrargumentów wobec krytyki nieefektywnych wydatków rządowych (przymiotnik ten jest tu w zasadzie zbędny) zakłada, że państwo musi inwestować środki tam, gdzie nie ośmielają się zainwestować nawet najdzielniejsi z prywatnych inwestorów. Mówiąc jaśniej, rząd musi pełnić rolę inwestora wysokiego ryzyka dla projektów, które są najwyraźniej zbyt niepewne nawet dla najbardziej zuchwałych rekinów giełdowych. To na pierwszy rzut oka przekonujące uzasadnienie po głębszej analizie traci sens wobec zawartych w nim sprzeczności. Choć płace budżetowe przewyższyły ostatnimi czasy płace w niektórych branżach sektora prywatnego[10], najlepsi inwestorzy pozostają jednymi z najbogatszych ludzi świata. Miejsce na samym szczycie zajmuje Warren Buffett, ale przejrzenie listy czterystu najbogatszych z listy magazynu „Forbes” potwierdza, że wielu inwestorów kapitałowych stara się zająć jego miejsce. Wartość ich majątków daje do myślenia i mówi nam, że najbystrzejsi inwestorzy nie wykonują swojej arcytrudnej pracy za relatywnie mizerne zarobki oferowane na stanowiskach państwowych.

Pogląd, że prywatnym inwestorom brakuje odwagi na finansowanie najbardziej ryzykownych pomysłów, jest sprzeczny z faktami historycznymi. Weźmy na przykład wczesny etap rozwoju branży samochodowej. W owych czasach inwestycje w ten wynalazek można wręcz uznać za definicję ryzyka. A jednak na początku ery automobilu w Stanach Zjednoczonych powstały ponad dwa tysiące firm produkujących auta. Tylko 1 procent z nich przetrwał[11].

Bankructwa świetnie zapowiadających się przedsiębiorstw w branży technologicznej są czymś na porządku dziennym od jej zarania. Mimo to wartość inwestycji w Dolinie Krzemowej ciągle rośnie. Apologeci inwestycji rządowych chcieliby, żebyśmy wierzyli, że inwestorzy prywatni nie zdecydowaliby się nigdy brnąć w ewidentnie ryzykowne rejony gospodarki – ale przecież im większe ryzyko, tym większa nagroda. Najodważniejsi inwestorzy poszukują najbardziej ryzykownych okazji inwestycyjnych właśnie ze względu na potencjał ogromnych zysków.

Urzędnicy państwowi natomiast, choć prezentują poziom absolutnie ekspercki, jeśli chodzi o trwonienie cennego kapitału, są kompletnymi nieudacznikami w kwestii kierowania go ku dobrze rokującym ideom. Ci, którzy się na tym znają, zarabiają miliardy w sektorze prywatnym. Nieprzekonani powinni przeczytać fantastyczną książkę Roberta Bartleya z 1992 roku zatytułowaną The Seven Fat Years [Siedem tłustych lat], w której prosi on czytelników, by ocenili szanse na otrzymanie dotacji rządowej następujących firm: garażu Steve’a Jobsa, IBM oraz przedsiębiorstwa położonego w dystrykcie wpływowego kongresmena[12].

Oczywista odpowiedź na pytanie Bartleya wyjaśnia, dlaczego politycy, którzy biadolą o „inwestycjach” rządowych, powinni spotkać się z naszym sceptycyzmem. Dobrze pasuje tu słynne powiedzenie o „podążaniu za pieniędzmi”. Urzędnicy państwowi są pod tym względem raczej konserwatystami, w nieideologicznym sensie tego słowa. Steve Jobs, jak wiemy, jako młodzieniec porzucił studia i założył w swoim garażu fabryczkę komputerów. Dziś spółka Apple jest symbolem amerykańskiej innowacyjności, jednakże garażowe start-upy (ze względu na przymiotnik je określający) nie są firmami, które politycy chętnie wspomagają subsydiami.

Politycy wolą inwestować w firmy w rodzaju Solyndry. Upadłe przedsiębiorstwo zajmujące się produkcją paneli słonecznych otrzymało (o czym było głośno) 535 milionów dolarów pożyczki z Departamentu Energii, której zwrotu podatnicy niestety nigdy się nie doczekali. Największym prywatnym sponsorem Solyndry był George Kaiser, znany z przeznaczania ogromnych środków na kampanie prezydenckie Baracka Obamy oraz innych polityków Partii Demokratycznej[13].

Wszystko to należy brać pod uwagę w dyskusjach o wzroście gospodarczym, ponieważ w gospodarce liczy się każdy dolar. „To, co widać” w przypadku Arthurdale, Solyndry i wszystkich innych rządowych „inwestycji”, to fundusze odbierane obywatelom i przeznaczane na budowy domów czy paneli słonecznych bez względu na koszty czy zwroty z inwestycji. „To, czego nie widać”, to rozwój efektywnie prowadzonych przedsiębiorstw, który mógłby mieć miejsce, gdyby państwo nie skonsumowało części życiodajnego kapitału.

Ile facebooków i amazonów nigdy nie powstanie przez to, że państwo wysysa tak ogromne ilości pieniędzy z najbardziej produktywnej części społeczeństwa? Ile firm, podobnie jak kiedyś Apple znajdujących się w chwilowych tarapatach finansowych, ocalałoby, gdyby nie rozrzutność, niekompetencja i marnotrawstwo biurokratów? Nie są to wygodne pytania. Ale ukazują skalę dodatkowych szans, jakie pojawią się, jeśli tylko uda się przygłodzić Lewiatana.

 

[1] C. Northcote Parkinson, Prawo Parkinsona czyli w pogoni za postępem (Warszawa: Wydawnictwo BART, 2001), s. 13 [przyp. tłum.].

[2] Allan Sloan, A Plea to Learn about Bezos’s Personal Politics, „Washington Post”, 15 sierpnia 2013.

[3] Kara Swisher, New Yorker: Bezos’ Initial Google Investment Was $250K in 1998 Because “I Just Fell in Love With Larry and Sergey”, 5 października 2009, AllThingsD, http://allthingsd.com/20091005/new-yorker-bezos-initial-google-investment-was-250000-in-1998-because-i-just-fell-in-love-with-larry-and-sergey/ (2 października 2015).

[4] Ibidem.

[5] Julianne Pepitone, Stacy Cawley, Facebook’s First Big Investor, Peter Thiel, Cashes Out, CNNMoney, 20 sierpnia 2012, http://money.cnn.com/2012/08/20/technology/facebook-peter-thiel/ (2 października 2015).

[6] Dawn Kawamoto, Microsoft to Invest $150 Million in Apple, CNET, 6 sierpnia 1997, http://www.cnet.com/news/microsoft-to-invest-150-million-in-apple/ (2 października 2015).

[7] Http://www.waymarking.com/gallery/image.aspx?f=1&guid=25aaa5cd-3321-48418f38-8d20b12eb62f&gid=3 (aktualnie brak dostępu). Tablicę można jednak zobaczyć na stronie: http://www.minerd.com/PhotosAB/ArthurdaleWVPlaque.jpg (24 listopada 2015) [przyp. red.].

[8] C. J. Maloney, Back to the Land (Hoboken, NJ: John Wiley & Sons, 2011), s. 2.

[9] Ibidem, s. 181.

[10] Dennis Cauchon, Federal Pay Ahead of Private Industry, „USA Today”, 8 marca 2010.

[11] Tim Harford, Adapt: Why Success Always Starts with Failure (New York: Picador, 2012), s. 10.

[12] Robert L. Bartley, The Seven Fat Years (New York: The Free Press, 1992), s. 142.

[13] Joe Stephens, Carol D. Leonnig, Solyndra Tried to Influence Energy Department, E-mails Show, „Washington Post”, 16 listopada 2011.

 

Tags: Amazon, Arthurdale, Bezos, Forbes, Google, Internet, inwestycje prywatne, kapitał, koszty alternatywne, marnotrawstwo, Roosevelt, Thiel

Related Posts

Previous Post Next Post

Comments

    • ZQW
    • 30 marca 2017
    Odpowiedz

    Tak trochę off topic, ale w ostatnim tygodniu stała się rzecz absolutnie rewelacyjna. Otóż, zrozpaczone z powodu wieloletniego kryzysu Włochy, wprowadziły u siebie górną granicę płaconych podatków. Wprawdzie nie dla wszystkich, ale tylko tych, co przez ostatnie lata, nie byli włoskimi rezydentami podatkowymi. Kraj, który był podatkowym piekłem, nagle postanawia stać się podatkowym rajem. I tak niezależnie od osiąganych dochodów, maksymalny PIT ma wynosić 100 tys. euro. Nawet jak zarobisz 100 mln to zapłacisz jedynie 100 tys. euro podatku. Więcej tutaj:
    http://www.focus.de/finanzen/videos/hoechstens-100-000-euro-verzweifelte-italiener-locken-auslaender-jetzt-mit-dumping-steuern_id_6834932.html
    Można powiedzieć, że państwa zaczynają postępować racjonalnie, dopiero wtedy, gdy wszelkie inne możliwości się wyczerpały.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

0 shares