Legendarne amerykańskie sieci handlowe przeżywają stagnację od dobrych kilkunastu lat, jednakże prawdziwą katastrofą stał się dopiero komunikat o ogłoszeniu z dniem 22 września 2017 upadłości największej, niemalże monopolistycznej sieci sklepów z zabawkami: Toys Are Us.
Tak było zawsze?
Centra handlowe wielu miast amerykańskich od czasu kryzysu 2008 przedstawiają obraz nędzy i rozpaczy. Zarośnięte zielskiem, wpół opustoszałe parkingi, wyblakłe od słońca szyldy informujące o bankructwie, albo chęci znalezienia lokatora, czy powybijane szyby w opuszczonych sklepach, których ilość sięga niekiedy 60, a nawet więcej procent całej powierzchni centrum handlowego – to częsty krajobraz amerykańskich miast.
Upadłość nie jest w branży handlowej czymś wyjątkowym. Sklepy upadały nawet w okresach prosperity. Pomijając jednak czasy Wielkiej Depresji, 1929-33, były to zdarzenia lokalne, na niewielką skalę i polegały na zmniejszaniu powierzchni poszczególnych placówek sieci, albo ograniczaniu ich liczby. Przykładowo, luksusowa marka, Neumann Marcus zamknęła 14 sklepów, zaś nowojorska sieć sklepów z elegancką odzieżą i galanterią, Macy’s, zlikwidowała 60 swoich olbrzymich magazynów. Jeśli jakieś sieci upadały kompletnie, był to przeważnie efekt walki konkurencyjnej, w której niewielkie sieci lokalne wypierane były przez kolosy ogólnokrajowe. I tak np. sieć K Mart została wykupiona przez potężniejszego (jak się wtedy wydawało) Searsa, zaś sieć Dominick’s z Illinois wykupiona przez sieć sklepów Mariano’s z sąsiedniego stanu Wisconsin, należącą do giganta handlu spożywczego, Roundy’s Supermarkets. N.b. Sears sam ma dzisiaj wielkie kłopoty.
Nigdy jeszcze skala zjawiska znikania sklepów nie była tak drastyczna, jak obecnie, ale też nigdy pieniądza nie było w takim nadmiarze, a oprocentowanie kredytu tak niskie (poniżej 1 procent) jak w ciągu ostatnich 100 miesięcy. Pokusa nadużycia wywołana niskimi stopami procentowymi będącymi rzekomo orężem w walce z recesją spowodowała bańkę rozrostu placówek handlowych grubo powyżej realnych potrzeb rynku. Centra handlowe pękały w szwach, ale mało kto się tym martwił. Nowa sieć, nowa franszyza, nowa marka – tworzone za pożyczone pieniądze – miały dowodzić nadejścia wiecznej prosperity.
Bezos, chłopiec do bicia
Nieświadomi machinacji monetarnych banku centralnego, czyli prosperity na kredyt, obywatele, nie bez dyktanda ze strony mediów, winą za istniejący stan rzeczy obciążyli…rewolucję Internetową. Kozłem ofiarnym obecnego kryzysu w handlu stała się słynna sieć sklepów on-line, Amazon.com.
– Co ty na to? – pytali mnie na każdym kroku znajomi, mając na myśli, bezwzględne wykańczanie tradycyjnego handlu detalicznego przez Jeffa Bezosa i jego machinę do sprzedawania.
Początkowo logika obciążania Bezosa winą za upadek tradycyjnego handlu do mnie przemawiała, tym bardziej, że nie widziałem w tym niczego zdrożnego. Cyfryzacja handlu, a nawet całej gospodarki nie jest przecież zjawiskiem szkodliwym.
– Nowe wypiera stare – odpowiadałem z przekonaniem. Z czasem jednak pojawiły się wątpliwości. No, bo jeśli obroty całego amerykańskiego handlu tradycyjnego, zwanego potocznie brick and mortar (przeciwieństwo terminu: internetowy) wynoszą ok. 5600 miliardów dolarów, a wolumen sprzedaży Amazon.com, to ledwie 80 miliardów, przecież nie można uważać, że ten ostatni przejął cały biznes Ameryki. Udział Amazona w całym handlu Stanów Zjednoczonych, to niespełna 1,5 procenta. Jak chodzi o ścisłość, obroty wszystkich amerykańskich sklepów on-line nie przekraczają 9 procent całego wolumenu sprzedaży. Co się w takim razie dzieje z pozostałym 91 procentami?
Prawdziwy „winowajca”
Jeśli nie Amazon.com ani nawet sklepy on-line, to kto wykańcza handel?
Z jednej strony – o czym już powiedzieliśmy – handel jest sam sobie winien, z drugiej, kryzys nie był aż tak głęboki. A skoro tak, to nie mogło przecież dojść do zbiorowego samobójstwa jednej z największych branż gospodarki USA. Winowajców musi być więcej. I chociaż ludzka natura szuka zawsze najprostszego wyjaśnienia, słaba sprzedaż detaliczna jest w rzeczywistości splotem co najmniej pół tuzina, często niepowiązanych ze sobą wydarzeń.
Najważniejsze z nich, choć nie jedyne, to kryzys, jaki nawiedził Stany Zjednoczone w początkach XXI wieku, a czego skutkiem jest pauperyzacja Ameryki. Tradycyjny konsumpcjonizm, czyli kupowanie za wszelką cenę, czy trzeba, czy nie, w obliczu taniego do obrzydzenia kredytu, nasilił patologie związane z życiem ponad stan. To jednak nie wszystko. Naród ten wydaje nadal ponad 5,5 biliona dolarów rocznie, czyli ponad 32 procent swego produktu krajowego brutto. Mimo trudności gospodarczych i spadku realnych dochodów, Amerykanie nadal kupują. Żaden inny naród na świecie nie może się pod tym względem z nimi równać. To znaczy, że do załamania handlu musiało doprowadzić coś jeszcze. Jakiś inny, ignorowany dotąd czynnik.
Zdaniem ekonomistów renomowanego portalu gospodarczego zerohedge, najważniejszym czynnikiem załamania w handlu jest zmiana, i to nierzadko zasadnicza modyfikacja potrzeb i preferencji amerykańskich konsumentów. O ile jeszcze 10 lat temu – pisze zerohedge – na telefony komórkowe mieszkańcy USA wydawali kilka miliardów dolarów (Nokia miała wtedy 40 procent rynku liczącego ok. 10 mld dolarów). Dzisiaj, sam Apple, Inc. – przy wolumenie sprzedaży ok. 100 mld dolarów – tylko iphonów sprzedaje za ok. 50 miliardów dolarów. Jeśli udział iphona w rynku amerykańskim wynosi 44 procent, znaczy to, że rynek inteligentnych telefonów komórkowych w Stanach Zjednoczonych wynosi dziś ok. 150 miliardów dolarów rocznie. Dodając do tego wydatki na różne akcesoria (oprawki, kable, ochraniacze ekranu, uchwyty etc.) mówimy o rynku, którego wartość sięga ok. 200 miliardów dolarów rocznie.
Wydatki na smartfony stanowiące dekadę temu ułamek procenta obrotów handlu, dzisiaj to już 4 procent jego wolumenu wydatków konsumpcyjnych, które od 2006 roku prawie nie wzrosły. Wniosek: aż 190 miliardów dolarów dotychczasowych wydatków opuściło rynek tradycyjny. Podobne zjawisko obserwujemy w Polsce.
Aparat telefoniczny to tylko część problemu. Równie wielkie są opłaty za jego użytkowanie. I znowu, obroty bezprzewodowego operatora Verizon wynoszące w 2006 roku 38 miliardów, wzrosły w ciągu 10 lat o 51 procent, do 89 mld dolarów. Udział Verizon w amerykańskim rynku usług telekomunikacyjnym wynosi 30 procent, mówimy zatem o 150 mld nowych dolarów wydawanych w stosunku do poziomu sprzed 10 lat. Oznacza to, że na smartfony oraz usługi bezprzewodowe Amerykanin wydaje dzisiaj 340 miliardów dolarów, które dawniej przeznaczał na zabawki, odzież, czy obuwie.
Innym segmentem, których kosztuje Amerykanów (i Polaków też) więcej jest edukacja. Wskutek „pomocy” państwa gwarantującego pożyczki na studia, koszty edukacji wyższej wzrosły w ciągu 10 ostatnich lat o ok. 18 procent. Oznacza to, że z kieszeni Amerykanów wycieka do sektora wyższych uczelni dodatkowo ok. 180 miliardów dolarów więcej niż w 2006 roku. Równie spektakularna zamiana preferencji nastąpiła na rynku usług medycznych, farmacja i służba zdrowia, który wzrósł w ciągu 10 lat o ok. 4 procent.
O ile wydatki na opiekę zdrowotną wynoszą dzisiaj ok. 3,3 biliona dolarów, oznacza to, iż wzrost ten spowodował przekierowanie wydatków konsumenckich o kolejne ok. 110 miliarda dolarów.
Zmiana obyczajów
Część preferencji i zwyczajów wpływających na zmianę sytuację handlu ma charakter pokoleniowy, kulturowy i obyczajowy. Przykładowo, pokolenie milenijne nie dba o ubranie tak jak dbało pokolenie sprzed 10 lat. Milenijnczycy wolą chodzić do pracy w bluzach z kapturem i klapkach, demonstrując swym ubiorem, że garnitur i eleganckie buty nie są potrzebne do osiągnięcia sukcesu zawodowego czy życiowego. W latach 90. ubiegłego stulecia yupi mógł się pojawić w pracy w dżinsach tylko w piątek. Dzisiaj „luźny dzień” to każdy dzień tygodnia. W smokingach i frakach chodzą właściwie tylko hotelowi odźwierni, zaś garnitur jest uniformem recepcjonistów. Pracownik w garniturze pojawia się zwykle na rozmowę kwalifikacyjną, a i to coraz rzadziej.
Wyszukane ubranie noszą Amerykanie rzadziej, ale za to chętniej wydają pieniądze na dobry odtwarzacz mp3. Gadgety z grupy iThing, dobre kosmetyki i uber cieszą się dzisiaj większą estymą i popytem niż biżuteria, buty czy limo, stanowiące sznyt jeszcze na początku stulecia. Ponadto, dzisiejszy Amerykanin więcej się uczy, spłaca długi, przeznaczając pieniądze na wygodę oszczędzającą mu czas. Mniej więc wydaje na samochody, mieszkania, czy na eleganckie ubrania zastępując je, odpowiednio: aplikacjami w stylu uber, blablacar, mieszkaniami czynszowymi, oraz nieformalnymi ciuchami.
Zmiana nawyków spowodowała, że strumień pieniędzy zmienił swego adresata, co – wraz z pogorzeniem się sytuacji ekonomicznej oraz wysokim zadłużeniem – spowodowało przetasowania w gospodarce. Po raz kolejny okazało się, że nie ma nic za darmo, a gospodarność i umiarkowanie w konsumpcji znaczą więcej niż przepych i życie na pokaz. Z trudem i bólem handel się o tym dowiaduje coraz wyraźniej. Polska nie jest tu żadnym wyjątkiem, może tylko w tym, że jesteśmy znacznie bardziej przezorni, skromniejsi i biedniejsi.
Warren Buffett powiedział kiedyś, że dzisiejszy świat wymaga większej koncentracji na wartościach, częstszego podejmowania ryzyka i samodzielności myślenia w kategoriach długofalowych. Niestety, ani amerykańscy, ani polscy politycy tego jeszcze nie zrozumieli. Nadal chcą nam tworzyć raj na ziemi: utopię socjalizmu i życia na cudzy koszt. Co gorsza, nazywają to dobrą zmianą.
Opracował: jb
Jasno wyłożone! Dziękuję!