Emigrant 

Ludzie mają różne marzenia. Jedni śnią o tym, żeby wygrać w toto – lotka, inni chcieliby zrobić karierę filmową, dostać dobrze płatną pracę, przespać się z gwiazdą filmową i różne takie. Mnie te sprawy w ogóle nie interesują; pieniądze, bogactwo, sława nie mają dla mnie znaczenia. Ja mam swoje marzenie, jedno jedyne, i to od dnia, kiedy moja noga stanęła na amerykańskiej ziemi. Moim marzeniem jest, zostać obywatelem tego kraju!

I nie wiem, czy pech to jakiś czy zmowa, że po czternastu latach pobytu nie mam nawet zielonej karty…

Siedzimy na ławeczce przed budynkiem apartamentowym przy Cumberland Avenue, gdzie mieszka Krzysztof (Chris). W oknie mieszkania, którego jest właścicielem widnieje amerykański proporczyk. Na placu parkingowym stoi maszt, osiem metrów wysokości, a na nim olbrzymi – trzy metry na dwa – sztandar gwiaździsty. On go tam zawiesił.

– Pan myśli, że ktoś z mieszkańców pomyślał o sztandarze?  W życiu! Nikt mnie nawet nie spytał: Chris, a może ci dołożyć do tego sztandaru? Może ci pomóc przy wkopywaniu masztu? Oni o jednym myślą, żeby się nażreć, napić i oglądać telewizję. Patriotyzm? Nie interesuje ich zupełnie.

Kilka lat temu odbywał się tu w Chicago mecz zapaśniczy między Sowietami a Amerykanami. Był mi ciężki wstyd; większość publiczności kibicowała za…ruskimi!

Ojczyzna? Jest dobra, jak niczego od nich nie chce. Kiedy trzeba było iść na wojnę do Wietnamu, wypełnić swój patriotyczny obowiązek, protestowali i wyzywali Ojczyznę od najgorszych. Dzisiaj jeden z tych „wyzywaczy” jest prezydentem tego kraju!”.

Krzysztof wymawiając słowo „ojczyzna”, staje na baczność, wzrok mu jaśnieje, z ekscytacją wpatruje się w powiewającą nad nim flagę amerykańską. Myśli ulatują gdzieś wysoko, w niebo.

– Kupiłem tę chorągiew za własne pieniądze. Nikogo się o nic nie prosiłem i jestem z tego dumny. Mam swój honor. Ten kraj jest wart większych poświęceń. Zapłaciłem za maszt ponad pięćset dolarów, za chorągiew ponad tysiąc dolarów. I to już po raz drugi, bo w zeszłym roku jakiś miejscowy gang ukradł sztandar. A gdzie robocizna, pozwolenie na instalację,  bo przecież musiałem mieć permit; pranie tej flagi każdego miesiąca też kosztuje?

Złość mnie bierze, kiedy widzę, że jacyś oszuści i gangsterzy są obywatelami, a ja jestem tu nikim. Nikim! Czasem żyć mi się z tego powodu odechciewa.

Zaprosił mnie kiedyś „boss” do tawerny na drinka. Urodziny tego dnia miał czy coś takiego. Boss jest Amerykaninem. Dosiadło się do nas kilku jego kolegów. Wszyscy obywatele amerykańscy. Lubię przebywać w środowisku amerykańskim, znacznie bardziej niż wśród Polaków, bo nasi mnie drażnią. Pijemy, pijemy – ja piję sodę, bo alkoholu od przyjazdu do Ameryki nie wziąłem do ust – i w pewnym momencie jeden z kolegów „bossa”, zaczął pluć na prezydenta Busha i chwalić tego…Clintona. Przerwałem mu, bo uważam, że tak Bush jak i Reagan, to lepszych prezydentów nie było, mówię mu więc, żeby powściągnął  język, bo mnie rani. Clinton to żaden patriota – mówię – Clinton to tchórz, od wojny się wymigał.

– Dobrze zrobił, że się wymigał i do Wietnamu nie pojechał – krzyknął ten facet – bo to chora wojna była!

Myślałem, że go za takie gadanie zabiję. Miał szczęście, że ja alkoholu nie piję. Kiedyś – w Polsce – jak wypiłem, to małpiego rozumu dostawałem. Jak mi coś nie pasowało, nie patyczkowałem się. Gdy jestem trzeźwy panuję nad sobą i trudno mnie z równowagi wyprowadzić.

– Popatrz! – mówię mu i pokazuję prawe ramię, na którym mam wytatuowany napis: „POW – MIA” i sztandar stowarzyszenia weteranów Wietnamu. – Tam ludzie przelewali krew za naszą Ojczyznę, a ty pochwalasz zdrajców i dezerterów!”

A ten mnie od gówniarzy zwyzywał; że szczeniak jestem, w Wietnamie nie byłem i ta moja „nasza ojczyzna”, to jest jego, a nie moja, i żebym sobie Ameryką gęby nie wycierał tylko spieprzał tam skąd przyjechałem.

Dopiero później zorientowałem się, że jedną nogę ma sztuczną. Wrzeszczał tak na mnie dłuższą chwilę aż w końcu zawołał:

– Czy ty w ogóle masz prawo pobytu tutaj?!

Zamurowało mnie na moment. Czy on wie, że jestem tu nielegalnie, czy tylko tak mu się udało trafić? Krew uderzyła mi do głowy. Okropny wstyd. Przyznanie się nie wchodziło w grę.

– Uważaj do kogo mówisz – ryknąłem jeszcze głośniej niż on – Mówisz do obywatela amerykańskiego! Takich jak ty powinni pozbawić obywatelstwa! Odwróciłem się i wyszedłem z tawerny. Rozpłakałem się potem z nerwów, bo to mnie tak upokarza i boli to kłamstwo, że ja muszę kłamać o swoim ukochanym obywatelstwie.

Następnego dnia „boss” mi podziękował postawy. „Dobrześ mu wygarnął – powiedział – On co prawda w Wietnamie nogę stracił, ale rozum chyba też.

– W nagrodę, powiedział boss, pojedziesz ze specjalnymi dokumentami do Toronto, do Kanady. Nasz zakład miał tam filię. I co? Miałem mu powiedzieć, że ja nie mogę wyjechać, bo jak wyjadę, to już tu nie wrócę? Ja bym się pod ziemię z tej hańby zapadł, gdyby ktoś się dowiedział prawdy; że nie jestem amerykańskim obywatelem. Na tym punkcie jestem chyba chory. Rzuciłem tę pracę z dnia na dzień, bo było mi wstyd. Pracowałem już pięć lat, dobrze zarabiałem…

– Przyjechałem do Ameryki w sierpniu 1984 roku, i to już było po stanie wojennym. Złożyłem o azyl, bo mi się należało, ale sprawę prowadził taki niby – adwokat, którego potem skazali za oszustwa. Wszystkie azyle, które on załatwiał zostały ludziom odmówione. Gdyby nie to, dostałbym „zieloną kartę” na pewno. „Polityczny” byłem, działałem w Polsce w opozycji, Amerykanie dobrze o tym wiedzą. Mają przecież listy wszystkich działaczy antykomunistycznych.  Pech! Potem już nie było podstawy do azylu, bo w Polsce zaczęła się odwilż.  Amnestia dla nielegalnych emigrantów mnie ominęła, bo mnie wtedy jeszcze w Ameryce nie było, a ta druga, dlatego, że miałem złożone papiery o azyl polityczny. Gdzie mi do głowy mogło przyjść, że Ameryka odmówi mi prawa do stałego pobytu. Mnie, amerykańskiemu patriocie!?

Wysyłałem listy na tę loterię, w zeszłym roku, i w tym, ale nie trafiłem. Kiedyś pojechałem nawet osobiście do Waszyngtonu, własnoręcznie wrzuciłem 1000 listów, tak bardzo chciałem dostać tę „kartę”. I co? I nic!  Jeden taki, z którym kiedyś razem  mieszkałem, obibok, cwaniak, za cash robi, podatków nie płaci, wysłał dwa listy; dla siebie, i dla brata. Obaj wylosowali wizę. Los się sprzysiągł przeciwko mnie. Ale ja nie ustaję. Muszę ten pobyt dostać!

– Kiedy w Polsce zmienił się rząd, straciłem całkiem szansę na azyl. Ilu ja się adwokatów nie pytałem; a może jest jakiś sposób, jakieś prawo? Słyszałem na przykład, że jak ktoś posiada co najmniej 500 akrów ziemi, to ma prawo do stałego pobytu. Byłbym kupił tę ziemię, bo w Montanie czy w Wyoming można kupić akr skalistego gruntu za paręset dolarów, dowiadywałem się w tej sprawie, ale powiedziano mi, że takiego prawa jednak nie ma. Gdyby człowiek miał pieniądze, tak jak jeden Austriak, co przyjechał do Nowego Jorku, kupił za pięć milionów fabrykę i dostał pozwolenie na osiedlenie się. Czy taki Murdoch, miliarder z Australii, wykupił stację telewizyjną i ma stały pobyt. Ja nie mam takich pieniędzy, a poza tym uważam, że na obywatelstwo trzeba sobie zasłużyć. Ci, co się tu urodzili, owszem, oni mają to obywatelstwo przez przypadek, no bo się urodzili. Ale imigranci? Ci powinni dowieść, że są warci zostania obywatelami Najpotężniejszego Państwa Świata.

Krzysztof wstaje, pręży się i salutuje w kierunku swej flagi. Jest wzruszony. Przełyka ślinę. Porusza nerwowo ustami. I znowu salutuje.

– To nie jest w porządku, że jakiś Austriak, tylko dlatego, że ma pieniądze zostanie obywatelem. A jeśli on nie jest amerykańskim patriotą, i chce się osiedlić w Ameryce tylko dlatego, że tutaj łatwiej jest robić pieniądze?

Boli mnie to, że pieniądze liczą się bardziej niż moje wartości, moja miłość do tego kraju.  Krzysztof znowu wstaje i salutuje. Tym razem trzyma wyprężoną dłoń przy czole przez dłuższy czas. W jego oczach pojawiają się łzy.

– Adwokat poradził mi, żebym wziął ślub. Nigdy bym nie zawarł fikcyjnego małżeństwa, tylko po to, by otrzymać stały pobyt. To oszustwo! Ja chcę sobie na obywatelstwo amerykańskie zasłużyć; swoją postawą, swoją miłością do Ameryki. Jeśli mam zostać obywatelem, to tylko dlatego, że Ameryka mnie chce.

Poznałem kiedyś dziewczynę. Amerykanka greckiego pochodzenia. Miła, ładna, była fryzjerką, miała niewielki, ale własny zakład; oszczędna, pracowita. Była mną poważnie zainteresowana. Nie powiedziałem jej oczywiście, że nie mam stałego pobytu i jestem tu nielegalnie. Może by coś z tego związku wyszło, bo i mnie się początkowo podobała, ale zniechęciła mnie do siebie. Nie mógłbym żyć pod jednym dachem z osobą, która oszukuje na podatkach. Wiedziałem ile zarabia, bo mi wszystko mówiła, a potem w inkamtaksie podawała jedną trzecią tej kwoty. Kompletnie mnie tym do siebie zraziła. To ja płacę zawsze kilkaset dolarów więcej niż muszę, a ona okrada państwo amerykańskie?! Ostrzegłem ją, że jeśli nie zmieni swego zeznania podatkowego i nie poda prawdziwych zarobków, to z nią zrywam. Wyśmiała mnie, więc zerwałem.

Zadzwoniłem w tej sprawie do urzędu skarbowego, znaczy się do IRS, ale zaczęli mnie wypytywać kim jestem, gdzie mieszkam i różne takie, więc rzuciłem słuchawką. Tego inspektora bardziej interesowałem ja niż ktoś, kto na podatkach oszukuje.

Podatek to rzecz święta. John Kennedy powiedział: „Nie patrz na to co ojczyzna zrobi dla ciebie, ale pomyśl, co ty mógłbyś dla swego kraju zrobić”. Piękne słowa. Kto z Amerykanów je jednak pamięta?! Obywatele, a okradają swoją Ojczyznę. Ilu ludzi siedzi na welfare. Miliony obiboków, cwaniaków zamiast wziąć się do roboty, kantują swoje państwo. Jak im nie wstyd. Ja jestem tu nielegalnie, przyjechałem bez języka, bez znajomości i mimo to, w tydzień po przyjeździe miałem już pracę. Bo ja ten kraj kocham i szanuję, i wiem, że tylko z ludzkiej pracy bierze się jego dobrobyt. Ja chcę dobrobytu  dla Ameryki!

– Urodziłem się w Polsce, ale Polska mnie już nie interesuje. Czasem to mi nawet wstyd za to, co tam się dzieje. Korupcja, złodziejstwo, bandytyzm. Mam tam rodzinę, ale nie utrzymuję z nimi stosunków. Dlaczego tak jest? A co ja dobrego w tej Polsce miałem? Pracowałem ciężko w kopalni, potem w hucie Lenina, mieszkania nie miałem, samochodu nie miałem, nic nie miałem! Tutaj, po pięciu latach pracy kupiłem sobie własny apartament, mam samochód, dwa nawet, mam kolorowy telewizor, video, byłem kilka razy na Florydzie. Czy w Polsce stać by mnie na to wszystko było? Co tam w Polsce, a w Niemczech, we Francji?

Raptem Krzysztof przerywa swą opowieść. Pochyla głowę i długo patrzy w ziemię. Po długiej chwili ciężko wzdycha.

– Ani samochód, ani to kondominium, ani to wszystko co posiadam nie cieszy mnie. Nic! Gdybym miał obywatelstwo, to co innego. Ja się czuję jak jakiś szczur, jak nic, zero, nul! Modlę się do Boga, żeby mi pomógł „zieloną kartę” dostać. Wierzę, że w końcu mi pomoże. Ja bym oddał dziesięć, co tam dziesięć, dwa… piętnaście lat życia, żeby mieć w kieszeni amerykański paszport. żeby móc dumnie powiedzieć: „Tak, jestem obywatelem Ameryki!”, a nie kłamać. To mnie tak męczy, spać po nocach nie mogę.

Jest jeszcze ta jedna loteria. Ja żyję myślą tylko o niej. To moja ostatnia szansa. Jeśli nie wygram, nie wiem co sobie zrobię. Czy moje życie legnie w gruzy i straci sens?!

P.S.

Rozmowa z Krzysztofem miała miejsce w kwietniu 1998 roku. W październiku zatelefonował do mnie i spytał, czy bym się nie zaopiekował jego apartamentem. Otrzymał właśnie wyrok deportacyjny i będzie musiał „na jakiś czas wyjechać do Polski”, a poza tym zmarł mu ojciec i gospodarka została bez opieki. Był załamany choć twierdził, że sprzeda co tam jest i wróci z początkiem przyszłego roku.  Jak dotąd nie wrócił…

Wszystkim emigrantom, przy okazji Święta Dziękczynienia przypominam. Tekst pochodzi z z mojej książki Imperium absurdu, Fijorr Publishing, Warszawa 2002.

Jan M Fijor

 

 

Tags: Ameryka, azyl, Bush, Clinton, Kennedy, loteria wizowa, marzenie, obywatelstwo, USA, zielona karta

Related Posts

Previous Post Next Post

Comments

    • Vip
    • 9 grudnia 2017
    Odpowiedz

    coz za hipokryzja, siedziec nielegalnie a z drugiej strony oceniac innych ze robia to czy tamto, proponuje panu krzysztofowi zeby sie napil bo rzeczywiscie stracil kontakt z rzeczywistoscia i abstynencja mu szkodzi

    1. Odpowiedz

      Chyba pan nie zrozumiał tej opowieści. Proszę się napić wina i przeczytać jeszcze raz.
      Ukłony

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

0 shares