Przypisani do ziemi
W swoim festiwalu obietnic premier Morawiecki pamięta o wszystkich. „Rolnicy są kluczowym priorytetem” – przypomina. Dowodem słabości wsi, której zdaniem premiera trzeba pomóc jest jego druga z obietnic, mianowicie, chęć poszerzenia zakresu ustawy o handlu detalicznym – „by rolnicy mogli sprzedawać bezpośrednio swoje płody, by wyższe marże były dla nich”.
To nie jest dobry wybór. Polityka ta petryfikuje istniejący stan rzeczy, który sprawia, że na przeludnionej wsi panuje stagnacją. Gdy skończą się unijne dopłaty do ziemi, co może się ziścić już za 3 – 4 lata małorolni – a takich jest na wsi najwięcej – znajdą się w ruinie. Mogliby się jeszcze uratować, ale im nie wolno; rząd nie pozwala im sprzedać swych statystycznych 7 ha, za które mogliby zbudować w mieści lepsze życie. Dlaczego? Ponieważ wiosną 2016 roku, kiedy premier Morawiecki w natłoku obowiązków budował zręby swej nowej kariery, jego partia postanowiła zatroszczyć się o los chłopa i przypisała go do ziemi. Chodzi o ustawę z 1 maja 2016, zakazującą praktycznie wolnego obrotu ziemią rolną, pozbawiającą polskiego chłopa prawa do własnego gruntu. Pod absurdalnym pretekstem ochrony polskiej ziemi przed Niemcami, sparaliżowano obrót ziemią, pozbawiając chłopa i wieś ich najcenniejszego, i w zasadzie jedynego kapitału, jakim jest grunt rolny.
Polskie rolnictwo jest europejskim potentatem, jak chodzi o wolumen produkcji i jej jakość, co z tego, skoro przestarzała struktura własności ziemi – pomimo istnienia unijnych programów pomocowych i zwolnienia produkcji rolnej z podatku – utrzymuje na wsi stagnację. Jej ofiarami są najsłabsi, najbiedniejsi. Zamiast więc uwolnić ich od zakazów/nakazów i pozwolić ze wsi odejść, robi się wszystko, by anachroniczny status quo utrzymać. Ani nie są w stanie się z ziemi utrzymać, czy wyżyć, ani jej zbyć i przenieść do miasta, co mogłoby być dla nich znacznie korzystniejszą alternatywą, czy szansą, niż wolny handel, o którym mówi premier.
Złe prawo dokucza nie tylko biednym. Bezwzględny i irracjonalny zakaz posiadania gospodarstw większych niż 300 ha, pogarsza ogólną kondycję polskiego sektora żywnościowego, odbierając mu możliwości konsolidacji, koncentracji, a tym samym poprawy konkurencyjności na rynkach zagranicznych. Dlatego właśnie eksport polskiego rolnictwa, pomimo oznak ożywienia, w dużym stopniu darowanego nam przez Unijną Politykę Rolną, pomimo sprzedaży milionów ton rocznie, zarabia niewiele ponad 25 mld euro, co w 2017 roku stanowiło niespełna 2 procent dochodu narodowego.
Uwolnienie handlu na wsi, co obiecuje premier jest nie tylko zbędne, ale wręcz nielegalne. Zgodnie z wymogami CAP (Unijna Polityka Rolna) wszystko co rolnicy mogą sprzedawać podlega regulacji, w tym centralnej rejestracji. Cała ich produkcja jest kontrolowana przez system Agencji Modernizacji i Restrukturyzacji Rolnictwa, który czuwa nad dopłatami dla rolnictwa. Sprawia on, że rolnik sam musi kupować żywność, bo jego własna produkcja jest sprzedawana na pniu przez zorganizowany system skupu i kontraktacji. Z tego m.in. powodu, największa czysto polska sieć handlowa „Dino”, groźny konkurent „Biedronki”, zlokalizowana została na wsiach.
Prawdziwym problemem polskiej wsi, obok zakazu obrotu ziemią, jest dziś brak rąk do pracy, które odciągnęły od rolnictwa: program 500+, utrudnienia w zatrudnianiu obcokrajowców, zadłużenie wywołane polityką pomocową rządów – tego w Warszawie, i tego w Brukseli, szczególnie zaś zapaść demograficzna. Ludzie muszą na wsi chcieć żyć i rozmnażać się. Dopóki rząd będzie im się w to życie wpieprzał, nie tylko nie będą się mnożyć, ale wyjadą na Zachód i tyle ich zobaczymy!
Upaństwowienie rolnictwa w 1945 wywołało w Polsce pół wieku głodu i nędzy. Do tego samego prowadzi postępująca etatyzacja, czyli nacjonalizacja wsi. Jeśli rząd chce pomóc rolnictwu naprawdę, niech trzyma swe lepkie łapska z dala od chłopa. Chłopi to najbardziej wolnorynkowa, najbardziej przedsiębiorcza grupa w Polsce. Zamiast ich pouczać, lepiej się od nich uczyć.
Jan M Fijor
Milionerstwo.pl
Nie sądziłam, że tak źle to wygląda. A ten zakaz unijny… no cóż – jeden z minusów wejścia do Unii