(fragment książki Jak zostałem milionerem, Fijorr Publishing, Warszawa, wyd. II 2009)
Byłbym ostatnim łgarzem, gdybym napisał, że nie marzyło mi się zostać kamienicznikiem.
Każdego pierwszego dnia miesiąca, kiedy w zębach niosłem czynsz właścicielowi kamienicy, w której akurat mieszkaliśmy, postanawiałem sobie w duchu, że to już po raz ostatni. Zazdrościłem mu siły i poczucia bezpieczeństwa, że jego – w przeciwieństwie do mnie – nikt nie może wyrzucić na bruk, nie podniesie mu czynszu, czy zakaże posiadania psa. Był to ewidentny przejaw mojej ignorancji, polegającej na tym, że brałem pod uwagę tylko to co widać (czynsze płynące strumieniem od lokatorów), nie zauważając w ogóle tego, czego nie widać (zmagań z lokatorami, remontów, podatków, pustostanów etc.). Chyba z tej złości, zazdrości i właśnie, ignorancji, już w siedem miesięcy od przyjazdu do Ameryki, 22 października wprowadziłem się do swojej pierwszej kamienicy, przy Irving Park Road w Chicago. I choć dom był dość okazały, składał się z dwóch mieszkań i sklepu, przez myśl mi nawet nie przeszło, że oto stałem się kamienicznikiem. Starsza pani, od której kupiliśmy dom była bardziej członkiem rodziny, niż lokatorką, a sklep był wypożyczalnią kaset video i miał charakter bezosobowy, co również miało niewiele wspólnego z kamienicznictwem.
Ze strachu przed bankructwem, przed którym przestrzegali mnie wszyscy (rzekomo życzliwi) znajomi i krewni, zaraz po objęciu domu w posiadanie, oddałem w najem nie tylko mieszkanie i sklep, lecz także garaż i piwnicę. W garażu trzymał swój motocykl właściciel pobliskiego sklepu z harleyami, piwnicę zaś zajmował nasz sąsiad, John, ukrywający w niej przed żoną, z którą się właśnie rozwodził, swoje meble i inne sprzęty. Jak wspomniałem, dochody z czynszu w pełni amortyzowały koszty kredytu, jaki zaciągnąłem na kupno domu. Mimo to nie czułem wcale, że posiadanie kamienicy jest dla mnie źródłem dochodu. To rozkoszne uczucie pojawiło się dopiero z chwilą kupna drugiego domu. Nie była to co prawda kamienica, bo budynek w trzech czwartych zbudowany był z drewna, ale trudno mu odmówić miana czynszówki. Miał trzy mieszkania i duży garaż. Wynajmowałem wszystko. Zanim się zorientowałem, że kamienicznictwo jest zajęciem niełatwym i wręcz niebezpiecznym, odbyłem dwie rozprawy sądowe o eksmisję nie płacących czynszu lokatorów.
Amerykański system rozstrzygania sporów między kamienicznikiem a lokatorem został żywcem skopiowany z „Kapitału” Marksa, przy czym pojęciem kapitalisty – krwiopijcy i wyzyskiwacza objęto w nim właścicieli domów czynszowych. W Ameryce, gdzie ponad połowa ludności mieszka na jakimś etapie swojego życia w mieszkaniach czynszowych, sądy traktują kamieniczników jak wściekłe psy, bezwzględnych wyzyskiwaczy, sadystów, żeby nie powiedzieć, przestępców. Nie zdarza się więc praktycznie, by właściciel domu czynszowego, niech by to był nawet najmniejszy, dwumieszkaniowy kurniczek, w sporze z nie płacącym mu czynszu lokatorem, kiedykolwiek sprawę naprawdę wygrał. A jeśli nawet, jest to przeważnie zwycięstwo pyrrusowe, okupione ciężkimi stratami, stresem, niekiedy nawet i…kryminałem. Przekonał się o tym jeden z moich przyjaciół, niegdyś ochmistrz na promie pływającym z Gdyni do Helsinek, który wyjechał z ojczyzny bo – jak twierdził – nie wiedział, co robić z pieniędzmi zarabianymi na przemycie alkoholu z Polski do Finlandii. Człowiek ten, po osiedleniu się na Ziemi Lincolna, za pieniądze przywiezione z kraju, zakupił był (za moim pośrednictwem) okazałą kamienicę czynszową, zamierzając się z niej utrzymywać. Nie trwało to długo. Pewnego dnia, zaatakowany przez niesfornego lokatora, zepchnął tego ostatniego ze schodów, czyniąc go kaleką, za co wylądował na 2 lata do więzienia. Nie pomogło to, że lokator od pół roku za czynsz nie płacił, że tydzień wcześniej otrzymał z sądu wyrok eksmisyjny, a nawet że rany były rezultatem obrony koniecznej, ponieważ to lokator rzucił się na niego z pałą bejsbolową w jednej ręce i rewolwerem w drugiej. Sędzia mu wprost powiedział:
– Gdyby go pan zabił, nie byłoby sprawy, ale za „osłabienie” musi pan odpowiedzieć.
I odpowiedział…
Po wyjściu z więzienia, czekała na niego żona z pozwem o rozwód i szeryf z wyrokiem eksmisyjnym. Tym razem eksmitowano jego – właściciela kamienicy. Dom został sądownie sprzedany na poczet odszkodowania za uszkodzenia ciała, jakich lokator doznał w trakcie starcia. Adwokatom poszkodowanego lokatora było jednak wciąż mało. Weszli na konta bankowe kamienicznika, zabrali mu samochód, rowery, komputer, kosiarkę do trawy, telewizor, słowem – wyczyścili go do zera. Odtąd, nasz bohaterski ochmistrz naprawdę przestał mieć jakiekolwiek problemy z nadmiarem pieniędzy – po prostu został bez grosza.
Osobiście, aż tak dramatycznych przejść nie miałem, ale niektóre z nich są jawną kpiną z zasad sprawiedliwość. Piszę o tym nie dlatego, by kogoś do kamienicznictwa zniechęcić, lecz by ewentualnym kandydatom na rentiera uświadomić jakie pułapki profesja ta przed nimi stawia.
Eksmisja
W USA, podobnie jak i w każdym innym kraju, także w „kraju dziadów”, właściciel nie ma prawa własnoręcznie niesfornego lokatora wyeksmitować. Przestrzeganie tego prawa jest dla kamieniczników jednak bardzo niepraktyczne. Wymaga bowiem stosowania się do skomplikowanych procedur sądowych, terminów, znacznych wydatków i innych kłopotów. Dlatego doradzam: eksmitujcie, o ile to możliwe, sami, ale tak aby was na tym nie przyłapano. Eksmisja „samoobsługowa” powinna zostać przeprowadzona w ścisłej tajemnicy; żadnych ruchów przygotowawczych, ostrzeżeń czy, broń Boże, pogróżek. W czasie gdy niesforny lokator wyszedł akurat do pracy czy na zakupy, zmieniamy zamek w jego (naszym) mieszkaniu, wynosząc równocześnie wszystkie sprzęty i meble na ulicę. Natychmiast potem znikamy, udając, że o niczym nie wiemy; szybko i skutecznie. Lokator, żeby do swego mieszkania wrócić musi udowodnić, że tam mieszka. Jednym z dowodów jest poświadczenie opłaty czynszu, którego ten nie posiada. Jeśli nawet posiada, to sprawa przywrócenia statusu lokatora wymaga od niego spełnienia uciążliwych procedur sądowych, długiego oczekiwania na rozprawę, opłacenia kosztów sądowych i adwokackich. Nie słyszałem, aby ktoś miał na tyle hucpy i uporu, by sobie z tym wszystkim dać radę. Co prawda, policja chętnie staje po stronie „słabszego”, uzurpując sobie niekiedy prawa sędziego i rozkazując wpuszczenie „biednego lokatora” do domu, można ją jednak przywołać do porządku jednym telefonem od adwokata, przypominającego, że do rozstrzygania prawdy materialnej powołany jest sąd, a nie policja.
Brzmi to wprawdzie cynicznie i bezdusznie, ale jest mimo wszystko mniejszym złem. Trzymanie się litery prawa, przy obowiązującej postawie organów wymiaru sprawiedliwości, prowadzi nie tylko do utraty zdrowia, pieniędzy, czasu, ale wręcz samego domu. Jeśli nie wierzycie, oglądnijcie sobie film „Pacific Heights” z Michaelem Keatonem w roli głównej. Akcja filmu rozgrywa się co prawda w USA, ale sprytny i mściwy adwokat jest ją w stanie skopiować pod każdą szerokością geograficzną, także w Polsce.
Eksmisja jest, rzecz jasna, ostatecznością i szczerze powiedziawszy winę za sytuację, która do niej doprowadziła ponosimy my, kamienicznicy, w myśl powiedzenia, że „kto ma miękkie serce, ten musi mieć twardy tyłek”. Jakiekolwiek wyrzuty sumienia, w przypadku własnoręcznie dokonanej eksmisji, są wręcz nie na miejscu. Większość sytuacji eksmisyjnych dotyczy zawodowych naciągaczy. Normalni, porządni ludzie, a takich jest znakomita większość, chcą z właścicielem budynku żyć w zgodzie, wiedzą bowiem, że od tej zgody – w dużym stopniu – zależeć będzie wysokość ich czynszu i warunki lokalowe. Lokator, którego się lubi, płaci przeważnie mniejszy czynsz. Trzeba być bardzo głupim kamienicznikiem, żeby podnosić czynsz lokatorowi, który jest cichy, czysty, porządny, płaci na czas, a w dodatku często się uśmiecha.
I odwrotnie…
Zdarzenie, o którym mowa miało miejsce 22 grudnia 1998 roku.
Smagany wichrem śnieg zacinał ze wszystkich stron. Temperatura spadła do minus 10 stopni, co przy panującej w Chicago wilgotności dawało wrażenie mrozów iście syberyjskich. W takim momencie, w odpowiedzi na moje ogłoszenie o „domu do wynajęcia”, pojawił się Steven, mieszkaniec Arizony, który wraz z żoną i trojgiem trzęsących się z zimna dzieci, zdecydował się go ode mnie wynająć. W Chicago miał umierającą matkę, dla której porzucił słoneczny Phoenix. Musiałbym mieć serce z kamienia, by mu odmówić. Zbliżały się przecież święta Bożego Narodzenia, stan zdrowia matki wymagał nieustannej troski, nie mówiąc o tym, że wynajęcie domu było dla mnie samego korzystne. Na dodatek, Steve nosił polskie nazwisko: Smolen. Nie mówił wprawdzie po polsku, ale kochał „Polska, Walesa i papież”. Lokator doskonały, pomyślałem – do tego troskliwy ojciec, czuły syn i na dodatek rodak.
Co prawda, z powodu jakichś nieprawidłowości w pracy poczty czy banku, czek z jego ostatnią arizońską pensją nie doszedł na czas, ale miał nadejść zaraz po świętach i Steven przysięgał, że jak tylko pieniądze dostanie, to zapłaci za mieszkanie nawet za dwa miesiące z góry. Na dowód swej dobrej woli dał mi 200 dol., tyle ile akurat przy sobie posiadał. (Czynsz za dom wynosił 800 dol. miesięcznie.) I to było wszystko, co do końca września następnego roku od Smolenia otrzymałem. Ten cwany sukinsyn wyżyłował mnie na – bagatela, 8000 dol. – plus zniszczenia, niezapłacony gaz, woda i światło za ok. 25 tys. dol. i 6000 dol. kosztów sądowych, eksmisji, adwokatów, frustracji itp.
Jak to możliwe, że facet nie płacący przez 10 miesięcy mógł bezkarnie zajmować mój dom?
Zawiniło moje miękkie serce. Gdybym się nie ulitował nad jego dzieciątkami i nie wpuścił go do domu bez pieniędzy, nie byłoby problemu. Tymczasem…
Kilka dni po świętach przyszedłem do Stevena – bo on oczywiście do mnie nie zadzwonił – ale nawet mi drzwi nie otworzył. Kiedy pojawiłem się znowu, już po Nowym Roku, wezwał na mnie policję. Zostałem skuty i aresztowany za „nachodzenie lokatora”. Wypuszczono mnie za kaucją 300 dol. W ślad za zwolnieniem odbyła się proces sądowy, w wyniku którego zakazano mi zbliżania się do mego własnego domu na odległość mniejszą niż 300 stóp (90 m). Kaucja przepadła na rzecz szeryfa.
To Smoleniowi dodało sił.
Teraz, żeby go usunąć musiałem rozpocząć oficjalny, legalny proces eksmisyjny. Zacząłem więc od złożenia pozwu w sądzie, co mnie kosztowało prawie 200 dol., oraz doręczenia zawiadomienia o sprawie eksmisyjnej. Po ustawowych 3 tygodniach oczekiwania, dowiedziałem się, że Smolen zawiadomienia z poczty nie odebrał. Byłby chyba idiotą, gdyby je odebrał. Każde odroczenie terminu eksmisji, to dla niego czysty zysk; darmowe mieszkanie. Zbliżał się koniec lutego. Nie poddawałem się. Zresztą innego wyjścia nie miałem. Jeśli bym go nie wyeksmitował, gotów był mi zająć dom, a kto wie, może i go odebrać.
Następnym krokiem było więc opłacenie szeryfa, który za 250 dol. zobowiązał się dostarczyć Smoleniom zawiadomienie o nowym terminie sprawy. Bez dowodu doręczenie żaden amerykański sędzia nie rozpocznie procesu. To nie to co w Polsce, gdzie sąd wysyła zawiadomienie, które nie dochodzi do zawiadamianego bo np. ginie na państwowej poczcie, a mimo to przez sąd traktowane jest jako doręczone. Otrzymujesz wyrok w procesie, o którym nawet nie wiesz. Zostajesz przestępcą, a szanse na odwrócenie tego stanu rzeczy są niewielkie.
W Stanach procedura jest żmudna, ale jednak działa. Raz dla Smoleniów, innym razem dla kamieniczników. No, więc pod koniec marca szeryf się poddał. Smolen najpierw nie otwierał drzwi, a potem kilkakrotnie oświadczał, że Smolen, to nie on.
Następnym etapem procedury doręczenia jest już doręczenie quasi formalne; wystarczy wręczyć zawiadomienie komukolwiek z domowników – żonie czy nawet dziecku – by potraktowano je jako skutecznie doręczone. W ostateczności można też nakleić zawiadomienie na drzwiach wejściowych lub do garażu. Wprawdzie osobiście nie mogłem się ani do Smoleniów, ani do ich domu zbliżyć, ale od czego są przyjaciele. Jeden z nich podszedł do Smoleniowej, kiedy wychodziła z pracy, drugi zrobił zdjęcie, jak ten pierwszy jej wkłada zawiadomienie do torebki i wreszcie mogłem oficjalnie rozpocząć procedurę od początku. Połowa zwycięstwa!
Kolejne trzy tygodnie oczekiwania na sprawę i już w połowie czerwca spotkaliśmy się w sądzie. Smolen, żona Smolenia i trójka Smoleniątek. Wszyscy przebrani za kloszardów, co było o tyle śmieszne, że Smoleniowie mieli 2 samochody i niańkę dla najmłodszego z dzieci. Oboje pracowali, ale tylko ona miała zajęcie oficjalne.
Sędziemu na widok tej nędzy o mało serce nie pękło. Spojrzał na mnie jak na zbója i orzekł:
– Lokatorzy mają prawo pozostać w domu przez następne 90 dni, ale po tym terminie muszą się wyprowadzić.
– No nie, to jest skandal! – zawołałem na cały sąd – Może Wysoki Sąd mi powie, skąd ja mam brać pieniądze na opłacanie pożyczki i podatku na dom, który został mi bezprawnie zajęty?!
W odpowiedzi „wysoki sędzia” wlepił mi 300 dol. grzywny i zagroził, że jeśli moje złe zachowanie się powtórzy, pójdę siedzieć. Przeprosiłem Wysoki Sąd, przełknąłem gorycz upokorzenia, godząc się – chcąc nie chcąc – na wielomiesięczne oczekiwanie. Zgodnie z postanowieniem sądu eksmisja Smoleniów nastąpić miała 29 września. Pechowy (dla mnie) lokator spoglądał na mnie z triumfem zmieszanym z politowaniem. Wątpię czy miał świadomość tego, że jego wyczyny były możliwe wyłącznie dlatego, że mam czułe serce wobec jego paskudnych dzieci. Zresztą co to miało za znaczenie. W duchu i tak nim gardziłem. Nie dlatego, że mnie naciął, ale dlatego, że stawia swoją rodzinę, swoje dzieci w tak obrzydliwych okolicznościach. Przecież, gdybym był równie nerwowy co mój kolega – ochmistrz, mógłbym trójkę małych Smoleni uczynić dziećmi rencisty, a kto wie, może nawet sierotkami.
W czasie gdy ubolewałem nad losem trzech nieletnich Smoleniów, ich podły ojciec przemyśliwał kolejny trick. Tym razem nie chodziło mu już o bezpłatne lokum, lecz o przejęcie mego domu na własność. Na szczęście, pycha będąca wynikiem mej bezradności, a jego bezkarności, skierowała go na drogę klęski.
Swój diabelski plan, o czym jeszcze wtedy nie wiedziałem, rozpoczął Smolen kilka dni po wyroku eksmisyjnym. Znając wrażliwość amerykańskich sędziów i ich niechęć do kamieniczników, skierował do sądu skargę o to, że wskutek mego niedbalstwa dom znalazł się w fatalnym stanie, co zagraża bezpieczeństwu zdrowia i życia jego dzieci. Do pisma dołączone było oświadczenie od lekarza, że Smoleniątka są podtruwane przeze mnie tlenkiem węgla i propanem. Gdyby, nie daj Boże, któremuś z nich coś poważnego się stało, groziło mi nie tylko więzienie, ale i utrata domu. Miałem co prawda ubezpieczenie, ale wadliwa instalacja gazowa może być powodem odszkodowania tylko w mieszkaniach zajmowanych przez ich właściciela. W tym przypadku, dom zajęty był przez lokatora, a to że lokator nie płacił i nie wpuszczał mnie do własnego domu, to firmy ubezpieczeniowej nie obchodzi. (Przy okazji, sprawdzajcie zawartość swoich polis ubezpieczeniowych!). Nie miałem wyjścia, potrzebny był adwokat. I to był mój najlepszy pomysł.
Adwokatów unikam zwykle jak ognia. W sprawach cywilnych najtaniej wychodzi dogadać się z drugą stroną. Adwokaci w tym tylko przeszkadzają. Nie biorę adwokata w sporach z urzędem skarbowym czy organami administracji samorządowej, bo sam sobie z nimi najlepiej radzę. Jednakże w sprawie, która mogła zakończyć się więzieniem, czy dotkliwą karą, tricki adwokackie są nieocenione. Kosztowało mnie to dodatkowe 2500 dol., ale dzięki temu wydatkowi dom został opróżniony ze Smoleni nazajutrz.
No, więc uważajcie, co się wydarzyło!
Na pismo Smolenia sędzia zareagował bardzo ostro. Zostałem wezwany do sądu wraz z adwokatem, w trybie natychmiastowym. Zanim stawiliśmy się u sędziego, mój adwokat wynajął firmę instalacyjną, by sprawdziła w moim (Smolenia?) domu stan instalacji gazowej. Zgodnie z oczekiwaniami, lokator ich do środka nie wpuścił. Mieliśmy na to dowód w postaci pisemnego oświadczenia inspektora gazowego. Pokazaliśmy je sędziemu. Adwokat dołączył wniosek o natychmiastowe usunięcie Smoleni, w interesie – rzecz jasna – ich dzieci. Instalacja gazowa mogła w każdej chwili grozić wybuchem. Sędzia niezwłocznie nakazał ludziom szeryfa „ratować” rodzinę Smolenia. Wczesnym rankiem, następnego dnia wywiózł ich wszystkich z mojego domu. Równocześnie, pracownicy szeryfa umieścili na drzwiach wejściowych zawiadomienie, że przebywanie na terenie posesji jest zakazane pod karą więzienia, wręczając mi nakaz natychmiastowego usunięcia usterki.
Jak się potem okazało, ten troskliwy ojciec (takim się przedstawił w sądzie) celowo przepiłował rurkę dopływu gazu. Kto wie, czym to się mogło naprawdę skończyć. Naprawa była już tylko formalnością. Tego samego dnia dom był mój! Pozostawało przełknąć gorycz zwycięstwa i przygotować plan remontu, bo Smoleniowie przez te 8 miesięcy uczynili z posesji ruinę; wyrwane kable telefoniczne i telewizyjne, rozbite wanny, lustra, dziury w ścianach, nie mówiąc o stanie sanitarnym, który w chlewie bywa lepszy. Doprowadzenie domu do porządku kosztowało mnie niemal 25 tys. dol., ale i tak byłem szczęściarzem. Gdyby Smoleń był pokorniejszy, albo mniej pewny siebie, mógłby mnie trafić na cały dom, który w następnym miesiącu – po gruntownym remoncie – sprzedałem za 175 tys. dol.
Widać więc, że choć lokatorzy potrafią być przekleństwem kamienicznika – nie płacą na czas, albo nie płacą w ogóle, rezygnują z mieszkania w najmniej spodziewanym momencie, o powierzone im mienie nie dbają, w związku z czym wszystko się nieustannie psuje, o czym zawiadamiają właściciela, budząc go o drugiej nad ranem – dzieje się tak przeważnie z winy samego kamienicznika. Problemy zaczynają się bowiem od źle sporządzonej umowy wynajmu.
Natura ludzka niewiele różni się od natury Smoleniów, dlatego
w interesach nie wolno się kierować emocjami, zwłaszcza emocjami pozytywnymi.
Jan M Fijor