Szukanie guza
Przysłowie: „szewc bez butów chodzi” w odniesieniu do wydawcy oznacza, iż na wydanie własnych książek i wspomnień nie ma on nigdy czasu. Reisefieber miała się ukazać wiele lat temu. Wychodzi dopiero teraz. Na szczęście, książka nie tylko nie straciła na aktualności, ale co więcej, upływ czasu dodał jej pikanterii, a niekiedy nową, zaskakującą konkluzję czy pointę. Mimo przemian technologicznych, zmiany mód i obyczajów, mój sposób na poznanie świata „poprzez szukanie guza” nadal, a może nawet bardziej niż kiedykolwiek jest w cenie. Nie wierzycie? To poczytajcie….
(jmf)
(…) Usiadłem na swoim posterunku przy szybie, wyjąłem zenita, czatując na atrakcyjny temat do zdjęć. Nie czekałem długo. Po przejechaniu trzech kolein, z czwartego wzniesienia dostrzegłem potężny klif w kształcie skalnej półki podwieszony przez naturę do zbocza wzgórza. Na oko, półka miała rozmiary dziesięć metrów na dziesięć i sprawiała wrażenie, jakby była w ruchu. Złudzenie ruchu wywoływało to, co się na niej działo. Na tym skrawku ziemi kilkunastu chłopców biegało za czymś, co przypominało piłkę. Najprawdopodobniej były to dzieci z „osiedla jaskiniowców”. Patrzyłem oniemiały, zastanawiając się, jak oni się na takim kawałku skały mieszczą. Jedno fałszywe podanie i lecą w dół, w przepaść. Mimo to gracze radzili sobie wyśmienicie. Poprosiłem Jorge, żeby zwolnił, pstryknąłem kilka klatek i wtedy dotarło do mnie, że kilkanaście metrów na prawo od wiszącego boiska wyrasta ze zbocza góry świętego Krzysztofa wysoka na dwadzieścia, może dwadzieścia pięć metrów wieża strażnicza. Z jej szczytu wystawały dwa gniazda potężnych karabinów maszynowych cekaemów (czy nawet coś większego) wymierzonych, jeden w kierunku drogi prowadzącej na wzgórze, drugi w grających. Nie mogłem sobie odmówić takiej gratki. Wyszedłem z samochodu, przystanąłem na skraju drogi i najdyskretniej jak tylko potrafiłem, pstryknąłem z biodra kilka zdjęć. Grających w piłkę chłopców, samej wieży i boiska z wieżą w tle.
Fotografowanie obiektów wojskowych, zwłaszcza w Południowej Ameryce, niczego dobrego nie wróży, w tym wypadku jednak nie byłem bez szans. Znajdowaliśmy się za daleko, żeby strażnicy byli w stanie rozpoznać nasze twarze czy numer rejestracyjny samochodu, a tym bardziej, by mogli do nas dobiec. Mało prawdopodobne było też, żeby z powodu takiego głupstwa do nas strzelali. Nie omyliłem się. Dla niepoznaki zrobiłem kilka plenerów samego wzgórza i wsiadłem do garbusa.
I wtedy z naprzeciwka zamajaczyła chmura pyłu, zza której dojrzeliśmy pojazd patrolu żandarmerii. Widzieli? Nie widzieli? A nawet, jeśli widzieli, to co takiego? Wróciło wywiezione z PRL poczucie winy za nieudane zbiory, za klęskę urodzaju, za to, że się żyje, je, pije, ubiera, stwarzając socjalistycznemu państwu kłopoty. Każdy Polak tego doświadczał. Ten kompleks sprawił, że miałem wyrzuty sumienia za zrobienie grającym chłopcom zdjęcia. Przygotowałem więc, na wszelki wypadek, własną wersję zdarzeń: zobaczyłem grających w piłkę chłopców; zważywszy na unikalność tego boiska, trudno było odmówić sobie takiego zdjęcia. Powiem w razie czego jakiś komplement pod adresem peruwiańskiej piłki nożnej i powinno wystarczyć. Pocieszałem się nadzieją, że Peruwiańczycy nie skojarzą, iż pochodzę z Polski, której reprezentacja na Mundialu w Hiszpanii (w 1982 w La Coruńa, n.b. byłem na tym meczu) rozgromiła Peru 5:1. A może w ogóle nie zauważyli?
Niestety, zauważyli.
Stary, zakurzony datsun, z napisem Guardia civil (czyli odpowiednik polskiej Straży Miejskiej), zatrzymał się na naszej wysokości. Wysiadł z niego przystojny młody oficer, zasalutował i – uśmiechając się w stronę kierowcy naszego samochodu – zapytał:
– Kto robił zdjęcia?
Jorge rozłożył ręce w geście bezradności. Rozważałem przyznanie się do winy, ale na wszelki wypadek milczałem. Popatrzył mi głęboko w oczy, a wtedy już wiedziałem, że on też wie.
– A czy ma pan zezwolenie na robienie zdjęć?
– Nie, nie mam. Nawet nie wiedziałem, że potrzebne jest takie zezwolenie – dodałem najuprzejmiej, jak potrafiłem.
– A to niedobrze, niedobrze – mruczał strażnik.
– Zrobiłem zdjęcie chłopcom grającym w piłkę – tłumaczyłem. – Jesteśmy turystami, zwiedzamy miasto…
– Bez pozwolenia zdjęć u nas robić nie można! – rzekł z naciskiem.
– Przecież to niewinne zdjęcie. Chłopcy, piłka, taki mały stadion… Chcę pokazać w Polsce.
Halina syknęła przez zęby, żebym się przestał z nim kłócić, bo mnie jeszcze zamknie. Nie musiała mi tego mówić, sam widziałem jak oficer guardia civil zaciska szczęki.
– Bardzo przepraszam – powiedziałem robiąc „dobrą minę”, mimo iż miałem pietra. Na wszelki wypadek wymacałem w tym czasie za plecami aparat fotograficzny, i próbując się pozbyć dowodu winy, otworzyłem dyskretnie klapę, poluzowałem taśmę filmu tak, aby dotarło do niej jak najwięcej światła, potrzymałem kilkanaście sekund i zamknąłem. Straciłem ze trzydzieści zdjęć, ale dzięki temu niczego mi nie udowodnią. Nie byłem pewny, czy z naświetlonej błony filmowej – cyfrowych aparatów wtedy jeszcze nie było – można wywołać zdjęcie, na wszelki wypadek otworzyłem aparat jeszcze raz, wyjąłem rolkę z filmem i wcisnąłem ją za tylne siedzenie garbusa. Wpadła w jakiś otwór. Teraz mi już niczego nie udowodnią. A on stał i beznamiętnie na nas patrzył.
– Właściwie… to ja zdjęć nie robiłem – ożywiłem się. – Chciałem zrobić, ale nie zdążyłem. Może pan sprawdzić – powiedziałem, wyciągając aparat zza siebie i dając go strażnikowi. Rozważałem okazanie legitymacji międzynarodowego związku dziennikarzy, ale uświadomiłem sobie, że przecież w deklaracji na lotnisku podałem się za biznesmena.
– A skąd my tak dobrze mówimy po castellano?![1] – zapytał nagle. W jego głosie pojawiła się nuta wrogości i podejrzliwości.
– Gdzie tam dobrze! Byłem kiedyś w Argentynie, na Mundialu… Uczyłem się hiszpańskiego dwa miesiące.
– ¡Bueno, bueno! [2]– mruczał pod nosem. – W takim razie proszę wszystkich o paszporty.
I wtedy uświadomiłem sobie, że mam tylko re-entry permit, bo paszporty, obaj z Andrzejem, zostawiliśmy w recepcji hotelu i zapomnieliśmy odebrać przed wyjazdem do Limy. Podałem kremową książeczkę, Andrzej miał tylko amerykańskie prawo jazdy. Na szczęście Halina i Eugeniusz byli już obywatelami Stanów Zjednoczonych i okazali paszporty amerykańskie. Peruwiańczyk nie ustępował.
– Powiedziałem wszyscy, to wszyscy! Ty też. – Wskazał na Jorge.
Taxista bez słowa wyjął dokument i wręczył go żandarmowi. Ten zaś schował wszystko do służbowej torby i wrócił do pojazdu patrolowego. W taksówce zrobiło się gęsto.
– Po jaką cholerę robiłeś te zdjęcia? – spytał Andrzej.
– Jadę tysiące kilometrów, wydaję tyle kasy, więc chyba mogę mieć pamiątkę – odpowiedziałem, zresztą zgodnie z prawdą.
– Narażasz nas na nieprzyjemności – dodała Halina.
Znaliśmy się stosunkowo słabo i krótko, więc nie drążyłem tematu. Przeprosiłem, blefując, że to rutynowa kontrola, że i tak nic nam nie grozi. Szczerze powiedziawszy, byłem tego pewny. Co mi mogą zrobić? Zamkną mnie do więzienia? Nie mają przecież dowodu winy. Nie dość, że błona filmu została prześwietlona, to na dodatek leży gdzieś na dnie garbusa.
– Gdyby robienie zdjęć było przestępstwem – powiedziałem – to przecież w pierwszej kolejności zabezpieczyliby dowód rzeczowy, czyli aparat i film!
Swoją drogą – zastanawiałem się – dlaczego tego nie zrobili? Już po naświetleniu filmu położyłem zenita na kolanach, więc strażnik mógł w każdej chwili o niego poprosić. Nie chciał tknąć aparatu nawet wtedy, gdy mu to ostentacyjnie zaproponowałem.
Jan M Fijor, Reisefieber, Fijorr Publishing, Warszawa 2018. cena 32 zł wraz z wysyłką. Zamówienia prosimy kierować na: emedytam@gmail.com
P.S. Drugi tom wspomnień, zatytułowany Od Tater do Andów, powinien się ukazać już znacznie szybciej, bo pod koniec 2018 roku.
[1] Castellano – kastylijski, hiszpański.
[2] W porządku.