Termin pasywny dochód stał się ostatnio modny za sprawą amerykańskiego specjalisty od finansów osobistych, głównie od nieruchomości, Roberta Kiyosakiego. Nie jest to pierwszy guru finansowy, który doradza ambitnym ludziom osiągnięcie wolności finansowej poprzez takie lokowanie pieniędzy, aby płynący z inwestycji dochód wystarczał do dostatniego życia…praktycznie bez pracy, stąd właśnie pasywny.
Dochód pasywny, to dochód, który towarzyszy nam bez względu na zaangażowanie w jego pozyskanie. Najczęściej jest to dochód z kamienicy czynszowej czy jakiejś innej nieruchomości, którą dzierżawimy lokatorom lub biznesom. My sobie leżymy na Bahama, a dochód płynie. Bez pracy, bez ryzyka, bez wysiłku, w myśl popularnej zasady, że pieniądz robi pieniądz. Wprost ideał[1]. Ze wstydem przyznaję się do własnej ignorancji; ja właśnie tak wyobrażałem sobie życie jak w Madrycie. Mimo iż w pewnym momencie posiadałem zasoby, które teoretycznie powinny mnie „utrzymać”, ludzie, dzięki którym miałem ten pasywny dochód osiągać pokazali mi, że się mylę. Na godziwe życie trzeba nieustannie pracować, i to ciężko. Na dłuższą metę sam pieniądz nie robi żadnych pieniędzy. Pieniądz nie jest nagrodą za to, co zrobiliśmy w przeszłości, lecz za to, co zrobimy w przyszłości. Jeśli nawet zostały ulokowane w biznes pasywny (czynsze, odsetki, udziały), bez ingerencji człowieka niewiele znaczą. Pieniądze, a konkretnie produkty czy usługi, na które istnieje zapotrzebowanie społeczne, robi człowiek. Trzeba się nieźle napracować, żeby je wyprodukować, sprzedać, a na dodatek na nich zarobić. Nawet wtedy, gdy ma się stosunkowo dużo kapitału pieniężnego. Nie mówiąc o tym, ile wyrzeczeń, pracy, upokorzeń trzeba pokonać, żeby taki kapitał zgromadzić.
Publicyści TVN CNBC, mówiąc o finansistach czy kapitalistach mówią, jak o ludziach, którzy urodzili się milionerami. Przez myśl im nie przejdzie pytanie, skąd Kowalski czy Smith zdobył swoje miliony, swój majątek. To prawda, część krezusów majątek odziedziczyła po rodzicach, po rodzinie, jednakże jak wskazują statystki, takich rentierów pośród ludzi bogatych jest ledwie kilkanaście procent. Reszta, czyli ponad 80 procent ludzi z dużą kasą, to selfmademani, czyli ludzie którzy dorobili się sami i to przeważnie od zera. Mówimy o Stanach Zjednoczonych, gdzie milionerstwo jest stylem życia i każdy chce być bogaty, wielu już jest. W Polsce, osób które swój majątek otrzymały w spadku można policzyć na palcach obu rąk. Reszta, czyli właściwie 99,9 procent ludzi zamożnych dorobiło się majątku samemu, od zera. PRL tak Polaków zubożył, że naprawdę niewielu było w stanie zgromadzić znaczące bogactwo i przekazać je swoim dzieciom, czy wnukom.
Pomijając garstkę przestępców i ludzi władzy, którzy zdobyli pieniądze w drodze występku, większość tych, o których czytamy w gazetach, którym zazdrościmy, zaczynała bardzo prozaicznie. Ciężko pracowali, oszczędzali, a to co oszczędzili, inwestowali przeważnie we własny biznes. Robili coś, na co istniał popyt, zaspokajając potrzeby innych ludzi, którzy im za to płacili. Właśnie na tym polega biznes i ewentualne bogactwo, jakie się dzięki niemu zdobędzie.
Człowiek, któremu dobrze się powodzi przeważnie robi to, na co istnieje duży popyt. I robi to lepiej od innych; uczciwie, szybko, a przede wszystkim taniej niż konkurenci. Żeby osiągnąć dochód, musi zaspokoić ludzkie potrzeby, żeby te potrzeby zaspokoić musi się napracować. To absolutnie nie jest dochód pasywny.
Przykład
Janusz był zdolnym informatykiem, specjalizującym się w komputeryzacji procesów produkcyjnych. Tuż przed stanem wojennym wyjechał do Austrii. Znalazł pracę w firmie zajmującej się sprzedażą komputerów i oprogramowania do sterowania procesami hutniczymi. Biznes hulał. Po tym, jak znalazł dużych klientów w Polsce i na Ukrainie, właściciel zaproponował mu spółkę. W kilka lat później Polak by wart 3 milionów dolarów. Na wakacje latał „na Kanary” prywatnym samolotem, ubierał się u prywatnego krawca w Londynie, na wystawnych przyjęciach w jego luksusowym domu XVI bezirku w Wiedniu bywali prezesi Texas Instrument, Compaq, IBM. Tajemnicą sukcesu Janusza była jego wiedza i doświadczenie, ale także fakt, że na większość produktów które sprzedawała jego firma za Żelazną Kurtynę obowiązywało embargo. Konkurenci lękali się to embargo złamać, polski informatyk nawet sobie tym głowy nie zawracał. Miał już 10 milionów dolarów i był królem świata. W końcu przyszedł rok 1989, transformacja, embargo zdjęto. Do biznesu przystąpiła konkurencja. Firma Janusza straciła 80 procent klientów, pozostali tylko ci, którym drastycznie obniżył ceny. Przez lata prosperity zdolny polski informatyk zapomniał o przewadze konkurencyjnej, innowacyjności, o dostosowaniu się do zmieniających się warunków. Biznes zaczął się cofać, przynosić straty. Próbował ratować się na terenach ZSRR, gdzie embargo wciąż obowiązywało; komuś podpadł, ktoś inny go oszukał, wyraźnie mu nie szło, w ciągu roku kasa stopniała do 1 miliona. Popadł w depresję; spał i pił. Dwa kolejne błędy biznesowe kosztowały go nie tylko resztę oszczędności, ale także mieszkanie, meble, obrazy starych mistrzów i samochody. Targnął się ma życie. Po śmierci okazało się, że zostawił żonie i dzieciom kilka milionów długu i bardzo ponure perspektywy na resztę ich życia.
W Stanach Zjednoczonych, gdzie ludzi bogatych jest najwięcej, bo też tam najłatwiej bogatym zostać, milionerów jest zaledwie 3 – 3,5 procent. Dlaczego tak mało? Bo wielu z tych, którzy kiedyś byli zamożni, sukces finansowy znieczulił, czy wręcz zdemoralizował. Tak się dzieje najczęściej w rodzinach, które majątek odziedziczyły. Żyją ponad stan, cieszą się dochodem pasywnym, czy to z nieruchomości czy z giełdy, odkrywając z czasem, że źródło prosperity wyschło.
Przysłowie mówiące, że pieniądz robi pieniądz jest taki samym mitem, jak powiedzenie, że pierwszy milion trzeba ukraść.
Spróbujcie komuś, kto w trudzie i znoju dorobił się miliona złotych czy dolarów, ukraść te pieniądze.
Powiedzenie o pierwszym skradzionym milionie, spopularyzowane b. premier Jan K. Bielecki, człowiek ze świata polityki, gdzie – w przeciwieństwie do sektora prywatnego – istnieje majątek narodowy, czyli niczyj. Tylko taki majątek można ukraść. Człowiek, który na swój dostatek ciężko pracował, o, ten będzie go pilnie strzegł. N.b. to jest powód, dla którego sektor publiczny nie powinien niczego posiadać.
Wracając do pojęcia dochodu pasywnego, czasem może nam się zdarzyć, czy raczej udać, że sprawy potoczą się po naszej myśli same. Nie popadajmy jednak w złudzenie. Historia gospodarcza roi się od przypadków ludzi i instytucji, którzy się zagapili, pomylili, a najczęściej zbyt wcześnie spoczęli na laurach, co skończyło się bankructwem czy innej formie upadłości. Oto kilka z nich: linia lotnicza Panam, Stocznia Gdańska i FSO, gigant finansowy Lehman Brothers, i energetyczny, Enron, twórca i potentat przemysłu materiałów światłoczułych, Kodak, czy komputerowy Compaq. Wszyscy oni, mimo iż posiadali miliardy, przestali istnieć. Świat o nich zapomniał.
Pewność siebie
W warunkach konkurencji nie ma pewnego biznesu. Przedsiębiorcę, któremu uważa inaczej spotka prędzej czy później porażka.
Przykład
Jerzy miał „pewny biznes”; pracownię i sklep jubilerski niemal na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Trudno o lepszą lokalizację. Połowę klientów stanowili ludzie z ulicy, przechodnie, których wabiły świecidełka w witrynie sklepu. Jerzy nie musiał wydawać na reklamę, czy szukać klienteli poprzez ogłoszenia. Przez pięć lat interes szedł znakomicie, jak automat. Do momentu, gdy w sąsiednim budynku pojawił się konkurent z dużej, znanej sieci producentów biżuterii. Co gorsza, konkurent nie tylko energicznie się reklamował i ogłaszał, na dodatek – w przeciwieństwie do Jerzego – zatrudnił kilka atrakcyjnych, uśmiechniętych kobiet, nauczył je uprzejmego odnoszenia się do klientów, o czym Jerzy (przyzwyczajony do sukcesu) coraz częściej zapominał. Próbował się ratować, nadrabiać zaległości w jakości obsługi, w marketingu, obniżać ceny, a że nie miał na tym polu doświadczenia, po pół roku walki konkurencyjnej pracownię i sklep – z braku odpowiednich dochodów – przeniósł do mniej eksponowanej lokalizacji, gdzie do dziś wegetuje wspominając czasy świetności.
Aby podobnego błędu zaniechania nie popełnić, największa na świecie sieć restauracji, Mc Donald’s, jeden z 3 najbardziej rozpoznawalnych (czyli popularnych) biznesów świata łoży nieustannie blisko 10 procent swego zysku na doskonalenie marki, reklamę, szkolenia personelu i marketing, żeby być przygotowaną na wypadek, gdyby obok ich hamburgerowni pojawił się jakiś nowy, bardziej od nich pomysłowy i nastawiony na zadowolenie konsumenta konkurent. A przecież, co tu ukrywać, Mc Donald’s ma biznes z „automatu” mógłby te kilkaset milionów dolarów, które przeznacza na bycie konkurencyjnym (a nie bezkonkurencyjnym) zatrzymać dla siebie. Żeby jednak mieć te pieniądze, McDonald’s Corporation musi się troszczyć o konsumenta, klienta, czyli głównego adresata swej działalności.
McDonald’s też był kiedyś mały, też kiedyś zaczynał. Świadkowie tych początków wspominają, jak pan Ray Kroć, n.b. nasz rodak z USA, robił nocne wypady do rzeźni, w których „produkowano” mięso na sznycle do jego kiosków. Jak przebierał się za zwykłego klienta i kupował „Bigmaca”, albo osobiście sprawdzał stan higieny w toaletach należących do niego restauracji. Gdyby tego nie robił, nigdy nie dorobiłby się miliardów zadowolonych klientów. Z podobnych metod słynął emerytowany pułkownik Harland Sanders, założyciel KFC, bezrobotny pilot RAF, Christopher Ryan, założyciel linii lotniczej Ryanair, czy Steve Jobs, współtwórca Apple Computers.
Przykład
Nieżyjący już, nasz rodak ze stanu Indiana (USA), Artur Lukowski, który w wieku 65 (sic!) lat założył znaną w USA sieć stacji wymiany oleju, Oil Express, gwarantującą, że klient nie będzie czekał na obsługę dłużej niż 20 minut, twierdził że swoją konkurencyjność (zwana przewagą konkurencyjną), na skomplikowanym rynku amerykańskim, zawdzięcza… dobrym szkoleniom personelu.
– Każdy kandydat do pracy w Oil Express – tłumaczył mi Art. – przechodzi u mnie tygodniowe szkolenie; przez 5 dni uczę go odbierać telefon od klientów. Ostatni, szósty dzień, poświęcamy na naukę wymiany oleju.
Pewny biznes, czyli taki, który nie wymaga starań może mieć tylko monopolista, a monopolistą może być tylko firma państwowa, albo taka, którą państwo na monopolistę wyznaczy i jej pozycji broni. Monopolista, to ktoś, kto nas zmusza do korzystania z własnych usług (Poczta Polska, w dużym stopniu – policja, notariusze, PKP, operatorzy telefoniczni, banki, ZUS, NFZ) oraz produktów (np. drogi, PGNiG, energetyka). Innymi słowy, ktoś kto nie ma konkurencji, albo ma jej bardzo niewiele, gdyż chroni go przed nią ustawa, zarządzenie, czy jakieś inne postanowienie rządu. Tymczasem przeważająca liczba biznesów konkurencję ma. A każdy konkurent to ktoś, kto staje na głowie i przez 24 godzin na dobę myśli, jak pozbawić nas dochodu, czyli – pośrednio – jak podkraść nam klienta.
Dlaczego złotnik z naszego przykładu zbankrutował? Dlatego, że nie walczył o klienta. Nie umiejąc o niego walczyć, spoczął na laurach i upadł. Zgubiła go pewność siebie, złudne poczucie bezpieczeństwa. Tymczasem nic nas tak skutecznie nie nauczy konkurencyjności, jak nieustanne zmaganie się, żeby być lepszym od innych. Dlatego przestrzegam przed łatwizną, jaką są modne ostatnio subsydia „unijne” na otwarcie biznesu, na poprawę konkurencyjności i inne formy rzekomej pomocy dla biznesu.
Ostrożnie z subsydiami, funduszami unijnymi i innymi formami wspierania przedsiębiorczości. Mają one charakter jawnie anty-przedsiębiorczy!
Ktoś, kto chce rozpoczynać udany biznes, wykorzystując do tego celu niemal wyłącznie pomoc unijną, ten nie wie co robi, ergo sukcesu nie osiągnie. Subsydia unijne nie są żadną nagrodą za przedsiębiorczość, lecz – co najwyżej – dowodem umiejętności wyłudzania pieniędzy od państwa (pamiętacie? pierwszy milion trzeba ukraść). Prawdziwy przedsiębiorca rozpoczyna tak, jak Gates, Dell, Jobs i Wozniak czy Witkowicz, od własnych oszczędności. Jeśli sięga po cudze pieniądze, to przeważnie w zamian za to, co sam, swoim wysiłkiem osiągnął.
Przykład
Konrad ma firmę szkoleniową, która zatrudnia na etacie 25 osób, pośrednio, na umowie no dzieło prawie 200 osób. Biznes mu hula. Organizuje szkolenia głównie za fundusze unijne. Nauczył się tego „paserstwa” perfekcyjnie; wie jak przygotować wniosek i z kim potem rozmawiać. Na każde 1 mln złotych, o które wnioskuje, otrzymuje prawie 850 tysięcy. W rozmowie prywatnej wyznał, że z chwilą, gdy subsydia z Brukseli wyschną, jego firma padnie. Nie robi nic, żeby temu przeciwdziałać, bo mu szkoda tracić czasu i okazji. Wyrzutów sumienia nie ma. Podobnie postępuje masa innych „przedsiębiorców”. Smutne jest to, że przed wstąpieniem do UE firma Konrada dawała sobie radę bez funduszy wspierania przedsiębiorczości.
Żyjemy w systemie, który z wolnym rynkiem ma jedynie bardzo luźne skojarzenia. W praktyce rząd, aby pozyskać sobie sojuszników, prowadzi politykę ‘dziel i rządź”, czy jak kto woli redystrybucji; zabiera jednym (biernej większości, albo tym, których nie lubi) i daje tym, których chce dla siebie pozyskać. Ten „paserski” proceder może być dla przedsiębiorcy kuszący, moim zdaniem jest to jednak strzał w stopy. Biznes, który nie jest w stanie utrzymać się sam; który potrzebuje zasilania korupcyjnego, prędzej czy później – na przykład, gdy zmieni się rząd – upadnie. Nic tak nie hartuje, jak ciągłe zmaganie. Biznes, to nieustanna walka o przetrwanie. To bój o to, by stanąć przed innymi. Pouczające są także i porażki, gdyż – jak mawiał Henry Ford – nic tak nie uczy człowieka pokory i skuteczności, jak konieczność naprawiania własnych błędów. Biografowie wspomnianego już Raya Kroć’a, który bankructwo ogłaszał trzykrotnie, są zdania, że to właśnie upadłość umożliwiła mu sukces w biznesie.
Utrudnienia i porażki to darmowe subsydia od losu. Przynoszą więcej korzyści, niż fundusze unijne i inne formy rządowego wspierania przedsiębiorczości.
P.S. O dochodzie pasywnym pisać będziemy w kolejnych tekstach Milion plus
[1] O wadach koncepcji dochodu pasywnego przekonał się sam Kiyosaki, który w 2012 roku zmuszony był ogłosić bankructwo jednej ze swych firm, która wbrew jego intencjom stała się niewypłacalna. Nawiasem mówiąc, Robert Kiyosaki jest ciężko zapracowanym człowiekiem, którego gros dochodów nie pochodzi z pasywnego czekania, lecz z licznych wyjazdów na seminaria, pisania książek, doradzania i innych zajęć wymagających głębokiego zaangażowania tak czasowego, jak i intelektualnego. Mimo to przylgnęła do niego etykieta pasywnego dochodu, zbijając z tropu wielu potencjalnych milionerów, w tym uczniów samego mistrza.
Generalnie się z Panem zgadzam, ale 😉
Chodzi mi konkretnie o dotacje unijne: pewnie, że w takiej formie jak wykorzystuje je Konrad z przykładu są bez sensu, ale czy zawsze tak być musi? Jeżeli mamy biznes, którego targetem są ludzie o niskich bądz zerowych dochodach (bezrobotni), to choćbyśmy byli nie wiem jak konkurencyjni to na nic się to nie zda gdyż nasi klienci po prostu nie mają kasy na naszą usługę (a często nawet na jedzenie) – i po zawodach 🙁 Pisząc o usłudze mam na myśli (sytuacja z życia wzięta) biznes szkoleniowy oferujący szkolenia umożliwiające zmianę mentalności ludzi w złej sytuacji finansowej tak, by – krótko mówiąc – pomóc im wydostać się z biedy ale dając im wędkę a nie rybę. Cel, uważam, szczytny jak również zapotrzebowanie ogromne. Ale tacy ludzie nie są w stanie wyłożyć kilkuset złotych na takie szkolenie choć by bardzo chcieli. Czy więc w takim wypadku skorzystanie z unijnych dotacji nie jest sensowne a wręcz pożądane? Szkoda by taka cenna inicjatywa się zmarnowała… Tym samym pieniądze zabrane również tym ludziom (bo część z nich płaci przecież podatki), do nich wróci i bardzo im może pomóc. Chyba że ma Pan jakiś inny pomysł na rozwiązanie takiej np. kwestii, bo mnie nic innego do głowy, niestety, nie przychodzi. Bardzo jestem ciekawa Pana opinii 🙂
Pani Kasiu,
Jeżeli prowadzi pani biznes, z którego ludzie nie korzystają, bo ich na to nie stać, ma pani kilka możliwości:
1. obniżyć cenę do poziomu, który zachęci ludzi do kupowania;
2. rozdawać swoje produkty gratis;
3. zaniechać takiej filantropii.
Biznes musi na siebie zarabiać. Żeby zarabiać musi zaspokajać jakieś potrzeby ludzkie. W zamian za to zaspokojenie ludzie zapłacą. Jeśli nie płacą, to albo, jak pani pisze, nie ma pani klienteli, albo za dużo pani od niej żąda. Brak klienteli to porażka prowadząca do upadłości. Jeśli potencjalny klient nie ma pieniędzy na to, aby znaleźć sposób na zasadniczą poprawę swego życia, to znaczy, że jest mu wygodniej żyć w nędzy niż w dobrobycie, jaki pani mu proponuje. Są tacy ludzie. niektórzy z nich nawet zdrowi na umyśle. Może pani w ostateczności znaleźć kogoś TRZECIEGO, kto ma pieniądze i jest filantropem, i taka osoba sfinansuje szkolenia dla ubogich/bezdomnych/głodnych. W państwie opiekuńczym, jak nasze, biednym i głodnym jest tylko ktoś, kto tego chce. Nieliczni chorzy czy ubezwłasnowolnienie korzystają z hojnie rozdawanej pomocy państwa. Płaci za nią podatnik. Tak, że nie mam dla pani dobrych wiadomości. Może zamiast prowadzić biznes pójdzie pani do biura pomocy społecznej albo Caritasu? To nie jest sarkazm/ironia. To są fakty. Ukłony
Świetny artykuł – gratuluję. Zrównoważony przy okazji, a obawiałem się po zdjęciu, że potępi zupełnie kwestię przedsiębiorczości i zachęci do pracy na etacie. Super materiał dla każdego studenta bądź, generalnie, osoby rozpoczynającej karierę zawodową lub (szerzej) wejście w dorosłość. Gratuluję i pozdrawiam, Aleksander Sosnowski, http://facebook.com/corpoexpert