Syndrom prywaciarza

Syndrom prywaciarza

Oto I rozdział, książki zatytułowanej Zasady bezpiecznego biznesu, Wiktora Rębacza i mojej, która ukazała się w 2005 roku. Mimo iż jej nakład jest już od dobrych kilku lat wyczerpany, zionie aktualnością.

1. Wrogowie biznesu

Po 1944 r. w Polsce zapanowała ideologia komunistyczna. Poczynając od nacjonalizacji przemysłu, reformy rolnej, walki z kułakami rozpoczęto systematyczną walkę z własnością prywatną i ludźmi przedsiębiorczymi. Ustrój, który ją prowadził opierał się na aparatczykach, urzędnikach i funkcjonariuszach, a więc na ludziach nie wytwarzających majątku narodowego. Tym m.in. należy tłumaczyć klęskę socjalizmu w rywalizacji z gospodarką wolnorynkową. Brak konkurencji, monopol upaństwowionej gospodarki, brak poszanowania dla własności prywatnej, która była uparcie niszczona powiększał przepaść między światem wolnym, a socjalizmem. Ludzi przedsiębiorczych zepchnięto na margines, określając ich  pogardliwymi epitetami: prywaciarz, badylarz, kułak itp.

To, że gospodarka komunistyczna przetrwała tak długo było wynikiem stosowania przemocy ze strony państwa, ale też skutkiem nacjonalizacji i zagarnięcia majątku prywatnego, wypracowywanego w latach, gdy w Polsce panowała jeszcze gospodarka kapitalistyczna. Gospodarczy upadek PRL-u rozpoczął się po okresie skonsumowania tych dóbr, gdy Polska Ludowa zaczęła żyć na własny rachunek. Na nic zdały się takie środki, jak produkcja papierowych pieniędzy czy wielkie kredyty od państw kapitalistycznych, które spłacamy po dziś dzień. System był niereformowalny, choć trudno się było, i jest, wielu ludziom z tą prawdą pogodzić.

Jeszcze więcej problemów spowodowało, dokonane przez komunizm, i nadal istniejące spustoszenie w mentalności większości Polaków, którzy są nadal przekonani, że osobami szlachetnymi i godnymi szacunku są jedynie urzędnicy i funkcjonariusze a biznesmeni to tylko spekulanci i złodzieje. W tym antykapitalistycznym myśleniu utwierdzają ich intelektualiści, a zwłaszcza media. Obie te grupy rozpowszechniają negatywny obraz polskiego przedsiębiorcy. I choć zniknęły określenia w rodzaju: „prywaciarz”, „badylarz” itp. to sam syndrom tych epitetów żyje nadal w społeczeństwie. Powoduje on, że kolejni politycy, ludzie tkwiący jeszcze w mentalności socjalistycznej, tworzą ustawy zbliżone do komunistycznych, powodujące, że całe życie gospodarcze w Polsce poddane jest totalnej i wszechobecnej i opresyjnej kontroli, która niszczy wiele inicjatyw ludzi przedsiębiorczych. Ilość kontroli w Polsce jest przeciętnie dziesięciokrotnie większa niż np. w USA.

W efekcie, po kilku latach względnej wolności gospodarczej, po 1995 roku „komuna” do Polski wróciła. Jej przejawem stają się coraz potężniejsze urzędy skarbowe, organa ścigania,  urzędy prokuratorskie i setki, o ile nie  tysiące, komórek kontroli, nadzoru, czuwania i innych działań hamujących wzrost gospodarczy. Po 1995 roku ilość urzędników i funkcjonariuszy wzrosła w Polsce o ponad 180 tys. etatów. Ludzie ci, podobnie jak w PRL, skutecznie duszą polską gospodarkę i ludzką przedsiębiorczość. Społeczeństwu zaś tłumaczą, że to jedyny sposób na pohamowanie „chciwości i pazerności” biznesu.

Przekonanie o tym, że przedsiębiorca to szkodliwy kombinator dominuje zwłaszcza  wśród ludzi bezrobotnych, którzy są największymi ofiarami takiej polityki. To, że nie mają pracy nie jest bowiem wynikiem lenistwa biznesmenów, lecz właśnie efektem polityki niszczenia przedsiębiorczości przez państwo.

Dla dobra polskiej gospodarki powinno się zwolnić przynajmniej połowę urzędników i funkcjonariuszy, tworzących w gospodarce postkomunistyczny gorset, rozpoczynając równocześnie na wielką skalę edukację ekonomiczną narodu. Trzeba wreszcie uzmysłowić ludziom, że – choć nie jest to niekiedy wygodne i przyjemne – powinni brać swój los we własne ręce. Liczenie na dobrodziejstwo państwa, na to pozorne bezpieczeństwo i „dobrobyt” jak z epoki Gierka, to kosztowna i bolesna iluzja oparta na ukryty bezrobociu i papierowym pieniądzu bez pokrycia.

Większość przedsiębiorstw państwowych nie ma z gospodarnością wiele  wspólnego. Widać to gołym okiem chociażby w PKP, w państwowej przychodni lekarskiej czy na poczcie. Nie tylko same są marnotrawne, to na dodatek marnotrawią wysiłek setek tysięcy przedsiębiorczych Polaków, okradanych pod groźbą uwięzienia z owoców swojej pracy, którymi karmi się państwowe molochy i administracje. To właśnie ludzie przedsiębiorczy, tworzący tzw. drobną i średnią przedsiębiorczość budują majątek narodowy, godząc się na ryzyko, na ciężką pracę, nie licząc własnych godzin i dni roboczych.

Z badań przeprowadzonych w latach 1990. przez Wall Street Journal wynika, że  ludzi przedsiębiorczych rodzi się zaledwie od 1 do 2 proc. populacji, przy potrzebach dwu, a nawet trzykrotnie wyższych. Urzędników rodzi się wielokrotnie więcej i dlatego łatwiej jest im tę pożyteczną mniejszość niszczyć czy maltretować. W rezultacie, urzędników mamy coraz więcej, a przedsiębiorców nam ubywa. Wzmacnianie tego trendu poprzez mnożenie uprawnień urzędniczych, immunitetów i chronienie administracji przed odpowiedzialnością to pogłębianie kryzysu i dalsze pauperyzowanie społeczeństwa.

Polską gospodarką muszą kierować doświadczeni przedsiębiorcy i finansiści, a nie aparatczycy o chorej mentalności, braku wiedzy i wyobraźni. Ludzie ci, którzy nigdy niczego nie stworzyli, a najczęściej niszczyli, noszą w sobie nienawiść do jednostek przedsiębiorczych i wykorzystują każdą okazję aby się odegrać i pokazać swoją przewagę. Dodatkowym czynnikiem sprzyjającym ich aktywności jest system prawny odwracający uwagę od rzeczywistego sprawcy biedy, czyli od państwa, kierując go na domniemanego wroga, czyli na przedsiębiorcę. Aparat państwa nagradza tych, którzy to najskuteczniej potrafią dowieść. Wystarczy ledwie podejrzenie, aby mówić o aferze gospodarczej i zostać nagrodzonym za walkę z nieprawidłowościami, za walkę z wrogiem ludu. Prokuratorom, którzy bezpodstawnie rzucili podejrzenie, a następnie aresztowali Romana Kluskę, Krzysztofa Habicha[1] czy kierownictwo spółki JTT za przestępstwa, których nawet  nie było, włos z głowy nie spadł. Co więcej, zostali za swoją czujność nagrodzeni, niektórzy nawet awansowani!.

Dążenie do wykrywania „afer” za wszelką cenę sprawia, że coraz częściej stawia się rzetelnym przedsiębiorcom zarzuty wyimaginowane, niszcząc przy okazji ich  działalność gospodarczą, a tym samym pozbawiając pracy zatrudnionych przez nich ludzi. W tym procesie wyniszczania przedsiębiorczości znaczną rolę odgrywa zwyczajna zazdrość. Prokurator, urzędnik kontroli skarbowej nie może sobie bowiem poradzić z przejawami dobrobytu – wystawnymi rezydencjami czy luksusowymi samochodami – jakich się przedsiębiorcy swoją pracą dorobili. Nie dochodzi do niego, że dobrobyt, dostatek są niejako nagrodą za to, że producent czy usługodawca należycie służy swojej klienteli, czyli społeczeństwu. Wbrew logice, wbrew rozsądkowi podejrzewają go o „wyzysk”. Tak, jakby przedsiębiorca prywatny mógł zmusić swoich klientów do tego, by zgodzili się działać na własną szkodę, czyli dali się wyzyskać.

Ignorancja, niechęć klasowa i zwykłe ludzkie słabości tworzą bardzo niebezpieczną mieszankę, której rezultatem jest patologia polskiego systemu gospodarczego. Zamiast patologię tę eliminować, wzmacnia się ją, tworząc coraz to nowe regulacje i ograniczenia. Nawet szerokość drzwi garażowych czy sposób pakowania masła są w Polsce ustalane ustawowo. Urzędnicy, politycy, którzy w życiu nie wybudowali garażu, nie wyprodukowali osełki masła decydują o tym, co wolno robić budowniczemu czy mleczarzowi.

Towarzysząca tej nadregulacji rozbudowa urzędów skarbowych, wydziałów Centralnego Biura Śledczego do walki z przestępczością gospodarczą, urzędów prokuratorskich stworzyła sytuację, która wręcz paraliżuje polskie firmy. Kontrola goni kontrolę. Przez 10 lat prowadzenia działalności gospodarczej miałem 14 kontroli skarbowych. Mój przyjaciel, właściciel i prezes  dużej firmy w Stanach Zjednoczonych, w ciągu 30 lat działalności miał ich trzy – w tym jedną pod wpływem donosu napisanego przez zawistnego rodaka.

Jak w takich warunkach prowadzić biznes? Spełnianie absurdalnych wymagań organów skarbowych czy kontrolnych wymaga ogromnej ilości czasu i pieniędzy. Bywały miesiące, że na wypełnienie żądań kontrolerów przeznaczałem więcej czasu niż na właściwą działalność produkcyjną. Przy czym z produkcji majątek narodowy rośnie, a z biurokracji maleje. Tym bardziej, że gros „afer” wykrytych przez kontrolerów to sprawy dęte, kończące się w sądzie uniewinnieniem bądź umorzeniem. Do głowy nikomu nie przyjdzie, by w związku z tym, że jednak tych przestępców tak wielu nie ma, zacząć gospodarkę deregulować. Jest jeszcze gorzej. Tworzy się coraz bardziej agresywne ustawy, rzuca się jeszcze mniej wiarygodne oskarżenia, zakładając, że brak przestępców jest skutkiem…pobłażliwości organów represji.

W PRL wytrychem służącym niszczeniu ludzi przedsiębiorczych było posądzenie  o spekulację. Dzisiaj są nim „oszustwa i wyłudzenia”. Nawet uszczuplenie wymiaru podatku niekompetentni prokuratorzy podciągają pod wyłudzenie, co jest przypuszczalnie ewenementem na skalę światową. Jeśli nie uda się oskarżyć  przedsiębiorcy o wyłudzenie, to się go oskarża o…usiłowanie wyłudzenia. Wiele zarzutów jest całkowicie bezpodstawnych, są to typowe sprawy cywilne, które organa ścigania podciągają pod sprawy karne, wymuszając w tym celu donos od  rywala czy konkurenta, którym przypisuje się na siłę status „partnera handlowego”. Mnie samemu zdarzył się kuriozalny przypadek, gdy funkcjonariuszka policji, pewnie z chęci awansu do Centralnego Biura Śledczego, posądziła mnie o „usiłowanie wyłudzenia kredytu leasingowego”. Jak leasingobiorca może wyłudzić kredyt leasingowy, pozostanie jej osobistą tajemnicą.  Przecież do czasu spłacenie ostatniej raty leasingu, dzierżawione urządzenie jest własnością leasingodawcy. Zarzut oczywiście oddalono, ale pozostaje pytanie, jak to możliwe, że coś takiego trafia w ogóle do polskiego sądu?

W Polsce nie ma odpowiednika Wielkiej Ławy Przysięgłych (Federal Grand Jury), która w Stanach Zjednoczonych kwalifikuje przedstawiony przez prokuratora akt oskarżenia. W przypadku stwierdzenia, że oskarżenie nie nadaje się do sądu, ląduje ono w koszu. O konieczności powołania podobnego organu w Polsce świadczy chociażby ilość spraw umorzonych czy uniewinnień. Tym bardziej, że zanim sąd oczyścił przedsiębiorców z zarzutów, ludzie ci siedzieli w więzieniach, ponieśli straty materialne, czy – tak jak ja – stracili zdrowie.

Wielu polskich posłów, którzy do takiej sytuacji doprowadziło, uchwalając  bezkrytycznie szereg chorych ustaw, o istnieniu tej patologii nie wie. Duża ich część to przedstawiciele klasy próżniaczej, którzy nie mają żadnego doświadczenia w roli przedsiębiorcy czy menadżera. Dlatego inicjatywy ustawodawcze i projekty ustaw nie odzwierciedlają nawet faktycznej sytuacji społecznej. Takim wysoce szkodliwym przykładem jest rozporządzenie Lecha Kaczyńskiego, w czasie gdy był ministrem sprawiedliwości, wedle którego sądy nie są praktycznie w stanie odrzucić wniosku prokuratury o areszt. Aby wniosek taki został odrzucony, sędzia musi szczegółowo swoje postanowienie (o odrzuceniu) uzasadnić. Zamiast uzasadnić konieczność aresztowania, trzeba uzasadniać odstąpienie od aresztowania. Sędziom najczęściej czegoś takiego się robić nie chce. Uzasadnienie takie, szczególnie w sprawach gospodarczych wymaga bowiem przestudiowania obszernej dokumentacji, a poza tym obciążone jest psychologicznym ryzykiem: „a nuż prokurator ma rację?!”. Sądy Rejonowe, decydujące o pierwszym aresztowaniu, zdają sobie sprawę z tej praktyki. Najczęściej powierzają więc rozpatrzenie wniosków o aresztowanie młodym, niedoświadczonym asesorom czyli tzw. sędziom dyżurnym. Nie trudno zrozumieć, dlaczego większość takich wniosków rozpatrywanych jest „pozytywnie”.

Równie negatywnie ocenić trzeba orzeczenia  sądów okręgowych i apelacyjnych, które w składzie trzech sędziów zawodowych, również najczęściej „przyklepują” prokuratorskie wnioski. Szczególnie patologiczne jest rozpatrywanie wniosków przez sądy apelacyjne, w powołanej również przez p. Kaczyńskiego, tzw. instancji poziomej, polegające na tym, że wniosek rozpatrywany jest przez tych samych sędziów – raz działających jako sędziowie pierwszej instancji, drugi raz, jako sędziowie instancji odwoławczej. Zażalenia rozpatrywane są więc przez ludzi, w których są one wymierzone.

W ten oto sposób, dzięki Lechowi Kaczyńskiemu, który, o, zgrozo, przewodzi w rankingach popularności polityków RP, więzienia polskie zapełnione są  przedsiębiorcami i biznesmenami, a prawdziwi przestępcy spacerują wolno po ulicach. To rozporządzenie Lecha Kaczyńskiego jest wyjątkowo szkodliwe gospodarczo. Spowodowało bowiem powrót komuny i bezprzykładna samowolę  prokuratorów. Z taką faszystowską ideologią wymiaru sprawiedliwości, dla dobra nas wszystkich, należy jak najszybciej skończyć, przywracając ludziom godność, a sądom niezawisłość w sprawach aresztowania.

Podsumowując, aby ta patologiczna rzeczywistość nie zniszczyła wciąż wrażliwej tkanki polskiej gospodarki, proponuję wprowadzenie:

  1. określonej, permanentnej weryfikacji urzędników i funkcjonariuszy, w tym prokuratorów. W szczególnie skrajnych przypadkach można się posłużyć innym pomysłem Lecha Kaczyńskiego, mianowicie badaniami psychologicznymi czy psychiatrycznymi;
  2. pełnej, osobistej odpowiedzialności[2] karnej, cywilnej i służbowej urzędników i funkcjonariuszy, w tym prokuratorów, którzy swoimi decyzjami doprowadzili do powstania strat materialnych czy innego rodzaju szkód;
  3. nadzoru sądowego (sędzia śledczy) i społecznego (radni, posłowie) lub specjalnej komisji społecznej nadzorującej pracę policji, organów skarbowych i urzędów prokuratorskich;
  4. wydziałów sądowych d/s gospodarczych, w których obok wydziałów karnych byłyby wydziały weryfikujące wnioski prokuratorskie, aby nie dopuszczać bubli – w postaci prokuratorskich aktów oskarżenia – prowadzących do długotrwałych, kosztownych i bezskutecznych procesów w sprawach gospodarczych.

 

2. Aparat Polski komunistycznej i obecny

 

Znaczny wkład do tworzenia patologii, ma w Polsce po 1989 roku biznes, a ściślej stara nomenklatura, która w wyniku układów przy okrągłym stole przedzierzgnęła się z wrogów kapitalizmu w biznesmenów, a dokładniej w posiadaczy biznesów przejętych w okresie tzw. prywatyzacji. Ludzie ci wsparli swoimi pieniędzmi powrót do rządów w III Rzeczpospolitej, swoich kolegów z władzy ludowej, byłych aparatczyków i funkcjonariuszy partyjnych z PRL, którzy tuż po 1989 roku „zapadli się pod ziemię”. Zaczęli oni wracać do polityki, do urzędów, prokuratury, policji. Momentem przełomowym było tu zwycięstwo ekipy Leszka Millera, która w 1997 roku wyrosła na czołową siłę polityczną kraju. Do administracji, organów ścigania, organów skarbowych i urzędów prokuratorskich zaczęli wracać ludzie o mentalności antykapitalistycznej. I to wracać masowo, jako że rozbudowa administracji i ilość regulacji, jakie nastąpiły w związku z dostosowywaniem się polskiego systemu do dyrektyw Unii Europejskiej, dostarczyły jej ponad stu tysięcy nowych etatów na różnych szczeblach władzy. Do aparatu ucisku wrócili także ludzie, którym nie powiodło się w sektorze prywatnym, w biznesie. Pełni kompleksów, zgorzkniali zaczęli się odgrywać na swoich, bardziej sprawnych rywalach.

Nadspodziewanie licznym i wiernym ich sojusznikiem okazały się masy spauperyzowanego społeczeństwa, tęskniącego do socjalizmu. Obie te grupy zaczęły przywracać w państwie, w tym także w gospodarce, zwyczaje quasi komunistyczne. Uwłaszczona nomenklatura, chciała dzięki nim ochronić swój stan posiadania przed ewentualną konkurencją i opozycją domagającą się rozliczenia z „prywatyzacji”. Jednakże pomoc okazana kolesiom partyjnym wyszła uwłaszczonej nomenklaturze i społeczeństwu bokiem. Ci pierwsi, aby utrzymać się u władzy, zaczęli rzucać na żer ludu, także własnych ludzi biznesu. Przychodzi im to łatwo, bowiem właśnie biznesmeni wywodzący się z grupy nomenklaturowej popełniają najwięcej błędów – ot, nawyki z czasów PRL. Dziś jednak „przewodniej siły narodu”, która  by ich chroniła, tak jak czyniła to niegdyś PZPR – nie ma. A i media też nie są dla nich łaskawe.

Pełni kompleksów, mściwi nieudacznicy bez doświadczenia zaczęli oto pełnić of rolę ekspertów gospodarczych, panów życia i śmierci znienawidzonego biznesu. Ten typ mentalności zdominował polskie życie publiczne, przyciągając doń oportunistów, ślepych wykonawców woli szefa. Dlatego nawet ludzie młodzi, którzy swoje wykształcenie zdobyli już w wolnej Polsce, przejmowali ten szkodliwy styl rządzenia i myślenia o gospodarce. Zresztą regułą jest, o czym pisał już niemal 90 lat temu Ludwik von Mises, że do administracji idą zwykle ludzie, którzy nie radzą sobie w bardziej ambitnych, wymagających większej pracy i kreatywności dziedzinach. W ten sposób dokonuje się swoista selekcja negatywna, taka jaka miała niegdyś miejsce w aparacie komunistycznym. Te same przyczyny wywołują podobne skutki. Począwszy od połowy lat ’90, zaczyna się radykalna rozbudowa aparatu władzy. Co gorsza, aparat ten działa na wzór komunistycznego, stosując wobec polskiej przedsiębiorczości, niemal identyczne metody represji co w PRL. Rządy  „Solidarności” nie tylko trendu tego nie zahamowały,  a wręcz przeciwnie – w celu  pozyskiwanie sobie sympatii spauperyzowanego, postkomunistycznego społeczeństwa – proces ten jeszcze wzmocniły.

Wraz z powrotem tych ludzi, wrócił wątek pseudo-afer gospodarczych, tworzonych wg klasycznego wzoru: ogromna presja na media i wzmożony atak ze strony polityków – w początkowej fazie – co daje wrażenie sensacji i uwiarygodnia polityków i organy ścigania, a zaraz potem cisza. W ten sposób aparat represji dostarcza wyimaginowanych sensacji, uwiarygodniając jednocześnie swoje istnienie. Krótkie istnienie pseudo-afer wynika stąd, że  kwalifikacje inspektorów skarbowych, policjantów zajmujących się sprawami gospodarczymi czy nawet prokuratorów są wręcz niewiarygodnie niskie, a ich wyobrażenia o działalności gospodarczej czy biznesowej całkowicie chore.

Wraz z powrotem do Sejmu polityków o mentalności postkomunistycznej i  ukształtowaniem się dużej grupy posłów zawodowych, dla których liczy się tylko ich elektorat oraz pozytywna ocena mediów, życie przedsiębiorców i menedżerów stawało się coraz gorsze. Priorytetem polskich, zawodowych ustawodawców stał się elektorat, a nie dobro polskiej gospodarki. Posłowie prześcigają się w okazywaniu miłości do wyborców, zmieniając poglądy, barwy partyjne i dokonując innych wolt, aby tylko przypodobać się zdezorientowanym i niedokształconym ekonomicznie wyborcom. Dotyczy to  zarówno posłów lewicy, jak i prawicy, która różni się od tej pierwszy co najwyżej stosunkiem do wiary i Kościoła. Zważywszy, że gros polskiego społeczeństwa, swą wiedzę o gospodarce i państwie opiera na roszczeniach, a nie na pracy i tworzeniu, jak to ma miejsce np. w społeczeństwie amerykańskim, można się domyślić, jakim postawom hołdują nasi posłowie. Oto jeden z przykładów takiego działania. Miał on miejsce półtora roku temu, na posiedzeniu Sejmowej Komisji Nadzwyczajnej d/s zbierania informacji o kontrowersyjnych praktykach organów finansowych i wymiaru sprawiedliwości.

Na posiedzeniu obecny był m. in. były prezes Stoczni Szczecińskiej, aresztowany wcześniej na podstawie sfabrykowanych zarzutów o niegospodarność. Człowiek ten, w swoim wystąpieniu przed posłami, skrytykował represje jakim został poddany, twierdząc, że jedynym powodem jego aresztowania była „chęć przypodobania się władzy spauperyzowanemu przez nią społeczeństwu”. Oburzony jego wystąpieniem, poseł SLD, Andrzej Celiński, niegdyś działacz opozycji solidarnościowej, ostrzegł, że „nikt nie ma prawa komentować i oceniać działania władzy”, zaś obowiązkiem pana prezesa, dodał Celiński, jest „raz na cztery lata udać się do urny i wrzucić kartkę wyborczą.” Poseł Celiński nie starał się nawet zachować pozorów przyzwoitości. Arogancja, pewność siebie, poczucie bezkarności – oto postawa elity władzy. Co z tego, że posiedzenie komisji, na znak protestu opuścił prezes stoczni, prywatnie profesor wyższej uczelni? On i tak jest w mniejszości. Większość polskich parlamentarzystów zachowuje się tak jak Celiński. Jedyną ich troską są głosy wyborców, a że przy okazji niszczą byt Polaków, ich przedsiębiorczość, ograniczają wolność gospodarczą – kogo to obchodzi. To właśnie ci posłowie uchwalali budżety umożliwiające rozbudowę stanu urzędniczego i aparatu represji gospodarczej poza granice rozsądku. W wyniku ich cynicznej działalności, ingerencja władz w gospodarkę stała się w III Rzeczpospolitej głębsza nawet niż w ostatnich latach PRL. Czy trudno się potem dziwić, że bezrobocie rośnie, a tempo wzrostu polskiej gospodarki od blisko 10 lat wyhamowuje?

Najdotkliwiej skutki takiej polityki odczuwają najsłabsi – małe przedsiębiorstwa. Nie dość, że jest ich najwięcej, to na dodatek stanowią fundament polskiej gospodarki. Arogancki, pewny siebie aparat urzędniczy w organach finansowych, ścigania i prokuraturze, ingerujący w sposób urągający rozsądkowi i gospodarności, pod nieobecność ograniczającej go „uzdy prawnej” czy choćby obowiązku odpowiedzialności, skutecznie kraj wyniszczają. Obyczaje obowiązujące w organach finansowych, ścigania, urzędach prokuratorskich są dla normalnych ludzi nie do zniesienia. Coraz więcej przedsiębiorców, zamiast rozwijać swoją inicjatywę, przyczyniać się do budowy majątku narodowe, dawać pracę innym, z niesmakiem porzuca działalność gospodarczą i wyjeżdża za granicę, albo zasila armię bezrobotnych czy rencistów. Czy to normalne, że w społeczeństwie na dorobku, jak nasze, więcej ludzi znajduje się na garnuszku państwa  niż garnuszek ten swoją pracą zapełnia?

Należy jak najszybciej zrobić co tylko możliwe i tych niszczycieli gospodarki z systemu wyeliminować. Nie będzie to proste, bo klasa próżniacza zakosztowała życia na cudzy rachunek. Jeśli jednak jej nie usuniemy, powtórzy się koniec PRL-u, kiedy to zabrakło pieniędzy nawet dla polityków.

Jedyna droga do tej zmiany wiedzie przez zmianę pokoleniową i odsunięcie od władzy ludzi o mentalności peerelowskiej i antykapitalistycznej. W przeciwnym razie grozi nam pogłębienie takiej tendencji. Im sytuacja gospodarcza będzie trudniejsza, tym chętniej władza sięgać będzie po środki represji gospodarczej, stanowiące dla niej znakomite alibi przed nieświadomym i biernym społeczeństwem. I nie ma znaczenia, czy zrobi to postkomuna, czy tzw. opozycja. Jednakże na dalsze niszczenie przedsiębiorczości, zagarnianie czy niszczenie majątku firm i fabrykowanie afer gospodarczych, mające uspokoić nastroje społeczne, nas po prostu nie stać.

Dlatego, zanim do zmiany trendu dojdzie, zdecydowaliśmy się działać już teraz, opracowując i przedstawiając ludziom biznesu, przedsiębiorcom plan ratowania ich własnego dorobku – firm i majątku osobistego – przed zakusami ideologicznie motywowanych wrogów przedsiębiorczości, przed cynicznymi cwaniakami i zwykłymi przestępcami, których interesy chroni pancerz chorego prawa.

Opierając się na własnym doświadczeniu ponad 30 lat w biznesie, a także na doświadczeniach ludzi, którzy stali się ofiarami istniejącego systemu, opracowaliśmy zestaw zasad, które pomogą w zmaganiach z wykoślawionym systemem wymiaru sprawiedliwości i patologiczną mentalnością włodarzy III RP. Zbiór tych zasad, służących samoobronie przed takim systemem, zawarliśmy w niniejszej książce. Skoro nie chroni nas prawo, nie chroni system wymiaru sprawiedliwości, ani nawet instynkt samozachowawczy sprawujących władzę, trzeba brać sprawiedliwość w swoje ręce. Nie bagatelizujmy tego. Postkomuna stworzyła państwo urzędniczej samowoli: korporację ludzi bezkarnych, prokuratorów wyposażonych w immunitety, które cofnąć może tylko sąd dyscyplinarny, całkowicie podporządkowany interesom korporacji. Prawo i sprawiedliwość stały się chwytliwym hasłem politycznym, którym posługują się ludzie, nie mający wiele wspólnego ani z prawem, ani ze sprawiedliwością.

Pamiętajmy jednak, że o ile ratowanie majątku firmy czy osobistego może być nawet w obecnych warunkach skuteczne – pod warunkiem przestrzegania elementarnych i legalnych zasad ostrożności, o których piszemy dalej – to uniknięcie posądzenia czy nawet oskarżeń o przestępstwa karne, skarbowe czy wręcz gospodarcze jest nadal trudne. W Polsce obowiązuje bowiem zasada, że „w biznesie niewinnych nie ma”, i o tym trzeba zawsze pamiętać.

[1] Krzysztof Habich zmarł w wieku 65 lat, 23 czerwca 2013 roku w wyniku schorzeń, jakich nabawił się w trakcie aresztu wydobywczego, w którym spędził ok. 2 lata (2006-2008).

[2] Z nadzieją oczekujemy na projekt ustawy zmuszającej urząd, który podjął wadliwą decyzję czy przysporzył nią kłopotów obywatelowi, do pociągnięcia do odpowiedzialności osobistej – finansowej lub/i karnej – urzędnika, który do tej decyzji doprowadził, jaki zgłosił właśnie poseł Adam Szejnfeld – przyp. red.

przycisk-kupna

Tags: Książki

Related Posts

Previous Post Next Post

Comments

    • Andrzej
    • 2 grudnia 2016
    Odpowiedz

    P.S. I co za idiota powiedział, że do tej samej rzeki nie da się dwa razy wejść?
    Czyż należy się potem dziwić, że Grecy są w takich tarapatach?

      • Tomek
      • 27 grudnia 2016
      Odpowiedz

      „Nigdy nie wchodzi się do tej samej rzeki” nie znaczy że się nie da wejść do niej dwa razy, tylko że RZEKA JUŻ BĘDZIE INNA gdy się do niej wejdzie kolejny raz…

      1. Odpowiedz

        To znaczy, że nie wchodzi się do tej samej rzeki, tylko już do innej.
        pozdrawiam

    • robert
    • 2 grudnia 2016
    Odpowiedz

    Czekam na wspomnienia z podrózy Pani Janku …goraco pzodrawiam Pana wierny słuchacz na you tube…i czytelnik

    • Beznadziejny:(
    • 8 stycznia 2017
    Odpowiedz

    Pan Adam Szejnfeld pseudonim „złotousty” pogromca nadziei 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

0 shares