Mission impossible?
I oto garstka, odsądzanych od czci i wiary oszołomów uświadomiła ludziom, że mission is possible; że droga do wolności jest, co prawda, trudna, ale każda inna jest od niej gorsza. Dlaczego w Brazylii się udało, a w Polsce nie?
Na własny rachunek
Brazylijskie oficyny książkowe w tempie „24/7” wydają coraz to nowe tytuły przedstawicieli szkoły austriackiej, czy klasycznego liberalizmu – ludzie je wprost połykają. Robotnicy, przedsiębiorcy tego kraju coraz częściej zdają sobie sprawę, że protekcjonizm, nacjonalizacja, subsydia i sztucznie obniżone stopy procentowe są siłami destrukcji; że regulacje biznesu, świadczenia socjalne, podatki i biurokracja są złudzeniem, ślepą uliczką prowadzącą do coraz większej nędzy. Polacy, którzy mają za sobą PRL, półwiecze centralnego planowania i „prawdziwego” socjalizmu, powinni to wiedzieć znacznie lepiej od Brazylijczyków. Dlaczego zatem tak chętnie odżegnują się od życia na własny rachunek? Dlaczego tak łatwo rezygnują z wolności na rzecz złudnego bezpieczeństwa? Przecież Carl Menger, któremu zawdzięczamy szkołę austriacką, ze wszystkimi cnotami wolnej wymiany, konkurencji i przedsiębiorczości urodził się w Polsce. Podobnie, jak jego najwybitniejszy uczeń, Ludwig von Mises. To nie przypadek, że libertariańska ekonomia powstała właśnie w Galicji, a nie pod Krzyżem Południa. Polacy częściej, dłużej i ofiarniej od Brazylijczyków walczyli o wolność. W Brazylii takich problemów nie mieli. A mimo to oni zdecydowali się oddychać wolnością i żyć na własną rękę, a my cofamy się do mroków realnego socjalizmu. Strach to czy cynizm?
Iluminacja
Fundamentalne dla libertariańskiego przebudzenia w Brazylii były nieprawidłowości rządu Dilmy Rousseff, kryzys ekonomiczny, do jakiego ona i jej partia doprowadziła, skandale korupcyjne. W Brazylii jest takie powiedzenie, że błogosławieństwem kraju jest to, ze politycy w nocy śpią. Gdyby tak jeszcze w nocy kradli, nic by dla zwykłych ludzi nie zostało. Mimo to dla większości Brazylijczyków ogromnym zaskoczeniem było odkrycie, że „ludzie w rządzie są w rzeczywistości bandą złodziei, a usługi państwowe to kosztowna katastrofa, którą niełatwo przetrzymać”. Zdaniem korespondentki CNN z Brazylii, Christiny Macfarlane właśnie to odkrycie mogło być bezpośrednim zarzewiem rewolucji libertariańskiej.
I co? Oni zrozumieli, a my nie?
Czyż nasi politycy nie kradną? Czyż nasza służba zdrowia, poczta, policja, system edukacyjny, czy emerytalny to wzorcem do naśladowania? Jak to możliwe, że po sparaliżowaniu obrotu ziemią w Polsce, czy po aferze korupcyjnej KNF, słupek poparcia dla partii rządzącej ani drgnął?
Sam kryzys moralny czy nawet korupcyjny nie wystarczą – to prawda. Musi być ktoś, kto nazwie je po imieniu i będzie konsekwentnie napiętnować. W Brazylii takim kimś był, zmarły w 2014 roku Henry Maksoud, tłumacz Misesa i Hayeka na portugalski i wydawca magazynu Visão (Wizja), tamtejszego odpowiednika naszego Najwyższego Czasu! Ponieważ brazylijskie prawo, i związek dziennikarzy wymagają, aby wydawcą prasy był zawodowy dziennikarz, Maksouda, z wykształcenia i zawodu inżyniera mechanika, ukarano wysoką grzywną. Mimo to nie zaprzestał publikacji magazynu, płacąc grzywnę regularnie co miesiąc przez wiele lat. Postawa ta zyskała mu sławę i szacunek. Siłą rzeczy zebrała się wokół niego grupka ideowców, którzy przez ostatnią dekadę, także po śmierci swego guru, jeździli po kraju z wykładami, tłumacząc i podżegając kolejne grupy niepokornych. Taki, nie przymierzając, latający uniwersytet. Robili to bezinteresownie, co w epoce, w której „zwycięstwo socjalizmu w Brazylii było tylko kwestią czasu” było prawdziwym wyzwaniem.
U nas bohaterów ewidentnie zabrakło. Nieliczne autorytety ochlapano błotem fanatyzmu, utopii, lustracji, czy bezkompromisowej ortodoksji, by z czasem o nich zapomnieć. Co prawda, kilku wciąż darzy się szacunkiem, ale są to wyłącznie zmarli: Krzysztof Dzierżawski, Mieczysław Wilczek, Krzysztof Habich i kilku innych.
Towarzystwo wzajemnej adoracji
Paradoksalnie, a może raczej: sprytnie, głównym miejscem działania wolnościowców brazylijskich, były ulubione przez lewactwo miejsca, takie jak: państwowe uniwersytety, organizacje feministyczne, socliberalne NGOs, sekty marksistowskie, czy nawet favele. Właśnie w tym, wrogim ideowo środowisku ludzie ci szukali chętnych do słuchania. I znajdowali. Gdyby nasi wolnościowcy postępowali jak Brazylijczycy, zrezygnowali ze statusu towarzystwa wzajemnej adoracji, które przekonuje przekonanych, i zaczęli od szkolenia marksistów, leninistów, aparatczyków PRL, a zwłaszcza socjalistów spod znaku KOR, Kościoła czy Solidarności, przekonaliby do wolnego rynku najbardziej antykapitalistyczne odłamy społeczeństwa. Człowiek, który uwierzy w rynek, we własność prywatną, wolną konkurencję i wolność gospodarczą, jest dla sprawy rewolucji socjalistycznej stracony na zawsze. Tak się nie stało, skutkiem czego sfrustrowana, osamotniona i zagrożona widmem degradacji i lustracji socjaldemokracja z III RP zdążyła okrzepnąć, zaczęła budować Trzecią Drogę, czyli duże państwo i odtworzyć PRL bis.
Ważnym etapem procesu przebudowy świadomości było powołanie do życia brazylijskiego Instytutu Misesa, który od swego zarania wydawał książki, organizował konferencje, publikował artykuły, głównie te tłumaczące przyczyny recesji, kryzysów gospodarczych i krachów, tworząc jednocześnie intelektualne podstawy wiedzy, której nawet lewica nie odważyła się podważyć. Kolejnym kamieniem węgielnym były prywatne stowarzyszenie przedsiębiorców, jak np. Instituto de Estudos Empresariais[1] w stanie Rio Grande do Sul, czy rozsiane po kraju think tanki Institutos de Formação de Liderespo[2]. Popularyzowano w nich prace Misesa, Hayeka, Hoppego, hasła takie, jak wolność, gospodarka, rynek. Ich założyciele i wykładowcy nie brali za swą pracę pieniędzy, żyjąc z oszczędności, życzliwości biznesu od darowizn od zwykłych ludzi.
U nas też było Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe, Młoda Polska, Centrum Adama Smitha, też powstał Instytut Misesa, instytucje te nie zyskały jednak rozgłosu. Powód? Brak środków. Poparcie polityczne miały słabiutkie, wsparcia ze strony biznesu i przedsiębiorców, a tym bardziej proletariatu, nie miały prawie żadnego. W najbardziej proprzedsiębiorczym i prokapitaptalistycznym periodyku III RP, Najwyższy czas biznes się nie tylko nie reklamował, ale wręcz od pisma stronił. Jeden z potentatów prywatnej elektroniki zwierzył mi się niegdyś, że „on by się i ogłosił, ale obawia się zemsty urzędu skarbowego”. Krążą legendy, ile to milionów dostał od biznesmenów na swoje kampanie Janusz Korwin Mikke, ale tak naprawdę to go dopiero podsubsydiował PE.
Trolle i idole
Siłą rzeczy, za budowę polskiej społeczności libertariańskiej i promocję wolnego rynku wzięli się studenci i konserwatywni intelektualiści na państwowych etatach. Tymczasem…”na wolność trzeba sobie zapracować” wołał Maksoud, dając temu wyraz swoim działaniem Nie wystarczą hasła, slogany, happeningi.
O ile brazylijscy miłośnicy wolności byli cierpliwi i uparci, o tyle nasi promotorzy swobody gospodarowania, po roku, czy dwóch przynależności do UPR i jej pochodne, szli na kompromis z głównym nurtem, zasilając kadry zasobnych w kasę partii i partyjek koalicjantów. Dopóki Internet i social media nie zostały opanowane przez trolli, JKM prowadził w rankingach wyborów prezydenckich, potem, dla zdobycia popularności musiał już sięgać po kontrowersyjne tematy z dziedziny antropologii kobiet, czy adaptacji niepełnosprawnych. Dzisiaj w Polsce wpis na fejsie popierający deregulację czy apel o zwolnienie aresztowanego inwestora giełdowego ma co najwyżej 14 – 18 lajków. Liczba ostatnich (2018) protestów przeciwko cenzurowaniu Internetu nie przekroczyła 100.
Brazylijski odpowiednik TVP, czyli Rede Globo dołuje w rankingach oglądalności, gdyż widzowie przedkładają youtubowe cudeńka o szkole austriackiej, moralności i kapitalizmie, nad transmisję z Botafogo, czy River Plate. Nawet Mundial i Olimpiada nie cieszyły się tam należytą oglądalnością. O ile tamtejsi intelektualiści staja się pionierami wolności, o tyle nasz świat nauki i kultury wzywa liberałów (libertarian wręcz omija) do opamiętania się. Razi ich u tych ostatnich ignorowanie „racji stanu”; brak zaangażowania patriotycznego i nie dość silna miłość do ojczyzny. Zapominają, że naczelnym zadaniem człowieka na Ziemi jest dążenie do szczęścia własnego, a nie do szczęścia aparatu państwa i elit władzy, jakże chętnie nazywających samych siebie „ojczyzną”. Z dobrobytu jednostek bierze się prosperita państwa. Prosperujące państwo to dla klęska suwerena raczej klęska. I nie ma większego znaczenia to, że w ciągu minionych 100 lat, aż 90 lat żyliśmy pod okupacją własnego rządu, a tylko 10 lat pod rządami wolnymi.
Jeśli nawet konserwatyści i narodowcy słusznie domagając się poszanowania dla racji stanu, która pomoże jednoczyć naród w przypadku zagrożeń jego suwerenności, czy innych żywiołów, nie powinni ignorować argumentów ekonomicznych, pamiętając, że to państwa najczęściej do tych wszystkich nieszczęść doprowadzają. Życie bez symboli narodowych wiąże się z cierpieniem psychicznym, rzadziej ze śmiercią, natomiast bez pracy, chleba, czy odzieży czeka nas wyłącznie śmierć. W Brazylii już to zrozumieli…a u nas?
JB
[1] Port. Instytut Studiów Przedsiębiorczych.
[2] Port. Instytuty Szkolenia Liderów.