Skupiony zwykle i zasępiony w swoich codziennych troskach i marzeniach, mój sąsiad z piętra, samotny mężczyzna, w wieku ok. 40 lat podszedł do mnie w garażu któregoś dnia i oznajmił niespodzianie:
– Dziś jest mój szczęśliwy dzień!
– To znaczy? – spytałem zaskoczony.
– To znaczy, że zobaczyłem swoją przyszłość…
– To znaczy? – spytałem, przyglądając mu się coraz bardziej podejrzanie.
– Przed chwilą minąłem swego sobowtóra – i nie czekając na moje kolejne zdziwienie, dodał entuzjastycznie: Jechał pięknym czerwonym porsche 911, w granatowym, doskonale skrojonym garniturze, opalony, z uśmiechem wpisującym się w jego sukces.
Zatkało mnie. Przyznam, że rozmawiam z ludźmi na różne, niekiedy głęboko intymne tematy, ale tym razem nie wiedziałem co powiedzieć. Sąsiad jest jasnym blondynem, o bladej twarzy i sporej nadwadze. Trzeba nie lada wyobraźni, by w jego małych, głęboko osadzonych oczach dostrzec choć znamię sukcesu. Chodzi na co dzień i od święta w rozciągniętych, nierzadko poplamionych dżinsach i kurtce ortalionowej w napisem: I love Nic’s Deli. Zauważyłem też, że zmienia samochody często, ale najlepszy, w jakim go widziałem to podrapana renówka Clio z 1995 roku. Nawet nie wiem, z czego żyje. Na moje wyczucie, albo jest handlowcem w jakiejś hurtowni okien, albo majstrem na budowie. Rozmawiamy czasem na klatce schodowej albo w garażu na tematy biznesowe: czy opłaca się teraz kupić działkę w Konstancinie, czy może lepiej założyć w galerii pizzerię? Nic więcej. Należy do gatunku ludzi, dla których liczy się samo pytanie. Jest takich sporo. Chcą zrobić wrażenie.
– To jest mój idol! – dorzucił, jakby zachęcając mnie do rozmowy – Takim człowiekiem będę i ja! I co pan na to, sąsiedzie?
– A kim jest ten pański idol w porsche? – zapytałem prowokacyjnie.
– Jak to, kim? Człowiekiem sukcesu!
– Skąd pan to wie? Zna go pan? – spytałem zaczepnie. Facet zaczynał mnie drażnić. Niewiele razy w życiu widziałem kogoś, kto by mniej pasował do słowa sukces, jak właśnie on.
– No, wie pan! Czy wie pan, ile kosztuje porsche? Młodość, armani, pewność siebie…to przecież definicja sukcesu.
– Myli się pan, sąsiedzie….
– Ja wiem, wiem, drażni to pana, co? Chciałoby się mieć takie porsche, co nie? Zgadłem?
– Nie zgadł pan, i niech pan sobie lepiej znajdzie innego idola, bo ten kompletnie pana zrujnuje! Nie stać pana na takie gadgety.
– Kto nie ma miedzi, ten w domu siedzi…- rzucił z oznaką wyższości. Odwrócił się na pięcie machając ręką, jakby chciał mi powiedzieć, że jestem starym zrzędą, który zazdrości mu młodości i ambicji, w najlepszym razie nie zna życia.
Tak myśli wielu rówieśników mego sąsiada, którzy w rzeczach i gadrzeczach szukają sensu życia i potwierdzenia swej wartości. Tymczasem, jak uczy doświadczenie, prawdziwi ludzie sukcesu szukają sposobu na samorealizację w odpowiedzialności, gospodarności i działaniu. Nie muszą podpierać się gadgetami. Wbrew powszechnie panującej opinii, tacy ludzie, osobnicy zamożni, nie tylko nie afiszują się przepychem i dostatkiem, oni wręcz afiszowania unikają. Swoje osiągnięcia opierają na wartościach, a nie na cenie zakupu. Ubierają się w sklepach dyskontowych, piją wina w umiarkowanej cenie, za zegarek płacą co najwyżej 200-300 złotych, kupują samochody dobrych marek i praktyczne.
W garniturach od armaniego, z rolexami na ręce i w czerwonych porsche poruszają się – mówi William Danko, współautor książki „Sekrety amerykańskich milionerów” – utracjusze i bankruci. Idole mojego sąsiada. I dlatego ani porsche, ani ferrari, ani nawet bmw serii Z nie są samochodami milionerów. Jest nim mój poczciwy ford f 150, pick up, który kupiłem 8 lat temu od właściciela dużej sieci restauracji, który akurat przerzucił się na większego forda, f 350.
John Hazel, Northfield, Illinois
Tak ale kto mu zabroni pomarzyć…