Przed inauguracją
O inauguracji prezydentury w USA mówią i piszą wszystkie media od tygodnia. Czy potrzebny jest jeszcze mój głos? Powiem nieskromnie: tak. Jestem chyba jedynym polskim dziennikarzem, który z uporem i konsekwencją – począwszy od lipca 2015 roku – obstawiał zwycięstwo Donalda Trumpa. Mówiłem o tym w radio, telewizji, pisałem, blogowałem, fejsbukowałem. Obszerniej na ten temat pisałem we wstępie do książki Donalda Trumpa zatytułowanej „Donald Trump Prezydent Biznesmen”, jaka ukazała się na polskim rynku już 22 września (sic!) 2016 roku.
Jeśli ktoś nie wierzy, niech zatelefonuje do Empiku, i zapyta, dlaczego pod koniec września 2016 sieć ta nie przyjęła wspomnianej książki do sprzedaży. Nie oni pierwsi, nie oni jedyni. Wydawca książki spotkał się z masowymi odmowami jej sprzedaży. Szczerze powiedziawszy wcale im się nie dziwię. W warunkach powszechnych, i to na całym świecie, w tym także w Polsce, nastrojów wrogości wiara w zwycięstwo Trumpa wydawała się czymś irracjonalnym. Zwłaszcza w okresie poprzedzającym 8 listopada 2016, gdy telewizja CNN, ścigała się z Al Jazeerą i naszą TVN w prognozach rozmiarów klęski wyborczej Donalda Trumpa. Gdy powtarzano legendy o dwucyfrowej przewadze Hillary Clinton, która miała „dewelopera” znokautować. Nawet wtedy, gdy p. Jolanta Pieńkowska przysięgała, że Trump przegra, gdy polscy księgarze odmawiali sprzedaży naszej książki, Obama przekonywał, że HRC jest nawet lepszą kandydatką od niego samego, a moi koledzy kręcili mi kółka na czole – nie zwątpiłem w zwycięstwo Donalda Trumpa ani na sekundę. Mimo sporych wysiłków marketingowych książki Trumpa nie zamawiały nawet księgarnie polonijne Chicago, a jest ich tam koło dziesięciu. Podobnie w NYC. Nie pomogła interwencja Nicka Giambruno, z portalu International Man, który nas na Greenpoincie reklamował osobiście.
– Jak Trump wygra, pogadamy – odpowiadali księgarze. Po 8 listopada byli nieco zdziwieni, ale dużo bardziej przystępni.
Strach
Mój faworyt wygrał.
Nie wiem, ile osób stało w siedmiu sektorach znajdujących się u podnóża wzgórza kapitolskiego, ale podobno tylko Obama miał więcej luda podczas inauguracji. Nie ilość mnie jednak uderzyła, co nastrój: pochmurny, miejscami ponury; niepewność przemieszana z lękiem a nawet strachem. Tak, strachem. W metro, w kolejce do kontroli policyjnej, w stojącym obok nas tłumie dochodziły nas słowa assassination[1], assassin, assassinate... Napięcie w tłumie było tak silne, że niewiele brakowało a zostałbym pobity przez stojącego w sąsiedztwie widza. Poszło o niewinny komentarz z mojej strony. Sympatycy prezydenta, a tych na inauguracji była większość, nie byli w nastroju do żartów. Zrobiły na nich wrażenie powzięte przez władze środki bezpieczeństwa?
Ruch uliczny w centrum Waszyngtonu był całkowicie wstrzymany. Ulice zablokowane.
Na ulotce informującej o dojeździe do poszczególnych stref ostrzegano, że każdy wchodzący będzie zarówno skanowany, jak i rewidowany. Przytaczam listę przedmiotów, których nie wolno było ze sobą wnosić na teren centrum Waszyngtonu: zwierzęta, z wyjątkiem pociągowych, torby na kółkach, plecaki, balony, rowery, spreje, aerozole, krzesła z wyjątkiem inwalidzkich, parasolki, walizki, pojemniki i termosy, statywy, trąby i trąbki, transparenty, gwizdki itp. Na dachach domów ciągnących się wzdłuż Alei Konstytucji i Niepodległości usadowili się snajperzy, dokoła latały helikoptery, zamkniętych ulic pilnowały wszelkie możliwe formacje militarne, paramilitarne i policyjne – tereny u podnóża Capitol Hill przypominały teatr wojenny. Jeśli dodać do tego wszystkiego zajadłość, z jaką atakowały prezydenta Trumpa ugrupowania lewicowe, przygotowywane w uliczkach dochodzących do Pennsylvania Avenue marsze protestacyjne, a zwłaszcza – reprezentujące establishment, agresywne media – mamy receptę na strach.
Co się stanie, jeśli przypadkiem zdarzy się to „najgorsze”, gdy ktoś będzie próbował strzelać? Świadomość takiej ewentualności mobilizowała tłum do gotowości i determinacji. Obserwowałem stojącą obok mnie grupkę mężczyzn. Nie rozmawiali ze sobą. Nie uśmiechali się. Rozglądali się nerwowo dokoła, spoglądając, co chwilę, na telebeamy, jakby w pogotowiu na coś czekając. Pomyślałem nawet, że to pewnie cichociemni, tajniacy. Mnie też się udzielił niepokój tłumu. Może to dobrze, iż obok mnie stoją faceci ze służb? I oto po złożeniu przez prezydenta przysięgi, gdy Donald Trump zaczął przemawiać do Ameryki, a na południowo-zachodnim niebie Waszyngtonu, schowane dotąd za szarymi ciężkimi chmurami słońce na chwilę zaświeciło, ci faceci rzucili się sobie w ramiona, ciesząc się jak dzieci. Tysiące gardeł ryknęło z zachwytu i aprobaty. Inni ściskali się, wołali, śpiewali.
Mężczyźni, których wziąłem za tajniaków, okazali się pracownikami linii lotniczej Jet Blue z Teksasu. Nie ukrywali, że bali się zamachu, jak ten z 1963 roku w Dallas, o którym opowiadali im ich rodzice.
Liberland
Początkowo obiecano mi, że bilet wejściowy na ceremonię inauguracyjną dostanę z biura prezydenta elekta. Niestety, przesyłka z książkami dla autora, wraz z listem, w którym podałem dane swoje i kilku znajomych, którzy mieli ze mną jechać do DC, przyszła do Nowego Jorku już po terminie wystawienia biletów. Na szczęście, Vit Jedlicka, prezydent Wolnej Republiki Liberlandu, uruchomił równolegle starania o wejściówki dla grupy obywateli Liberlandu. I udało się. Nasi ludzie z Utah, Dave i Patricia Vise, w sobie tylko znany sposób, załatwili bilety wstępu dla całej, blisko dwudziestoosobowej grupy Liberlandczyków[2] uczestniczących w uroczystości zaprzysiężenia.
Byliśmy tam grupą widoczną. Prezydenta i Toma Wallsa (ministra spraw zagranicznych Liberlandu) zaproszono na prestiżowe przyjęcie organizowane w przeddzień zaprzysiężenia przez American Tax Reform; w dniu inauguracji gościł nas konserwatywny dziennik stołeczny, Washington Examiner, oraz znany portal internetowego, Real Clear Politics. Mimo iż, prezydent Trump nie znalazł dla nas czasu, nie przeszkodziło to popularnemu Washington Post napisać obszerne story, której autor, Adam Taylor, sugerował, że Liberland, „samozwańcze państewko w Europie Wschodniej, ma nadzieję na uznanie ze strony Trumpa”. Tylko nadzieję? W trakcie peregrynacji po amerykańskich salonach politycznych napotkaliśmy kilka osób, które obiecały życzliwą interwencję w Białym Domu i poparcie w kwestii uznania suwerenności Liberlandu.
cdn.
[1] Z ang. zamach, morderstwo.
[2] Ktoś, kto jeszcze nie wie czym jest Liberland, niech zaglądnie na www.liberland.org.