Kiedyś, jeszcze jako student, usłyszałem od starszego kolegi, że w konkursach najlepszym miejscem, jakie można zająć, jest drugie. Miejsce pierwsze to problemy, trzeba zrobić projekt, trzeba biegać na budowę, a to zawsze udręka, no i pieniądze są zwykle niewspółmierne do koniecznego nakładu pracy… Miejsce drugie to oczywiście mniejsza chwała i nagroda, ale nikt niczego już od człowieka nie chce.
Znam kilka pracowni, które miały to „szczęście”, że realizacja wygranego konkursu doprowadziła je na skraj bankructwa. Niedawno sami też byliśmy bliscy potrącenia kołami fortuny. Wygraliśmy konkurs, na szczęście mały(!), na projekt przebudowy toalet w katowickim „Spodku”. Historia typowa: jak zwykle inwestor cisnący na kasę i terminy, jak zwykle gonitwa i stresy… Tradycja. Ale tu – dodatkowy bonus – na tydzień przed oddaniem, projektant instalacji elektrycznych przestał odpowiadać na e-maile i telefony. Nie będę opowiadać o szczegółach, bo problemy, jakie powoduje taka postawa podwykonawcy, każdy architekt zna aż za dobrze. Bardziej istotny jest pewien pomysł, bowiem w złości na elektryka za brak jakiegokolwiek kontaktu, doszedłem do wniosku, że najlepszym dla nas ubezpieczeniem byłby powrót do starych, sprawdzonych metod. Otóż już od starożytności traktaty pokojowe czy sojusze przyklepywano często nie tylko małżeństwami, ale także braniem zakładników. Taką formę polisy stosował np. Juliusz Cezar w trakcie wojny w Galii. Pokonane plemię, oprócz złożenia broni – jako gwarancję „współpracy”, czyli niepodnoszenia buntu – przekazywało całkiem sporą liczbę zakładników (niekiedy nawet do 200) będących zwykle synami lub córkami co znaczniejszych wodzów klanowych. Technikę tę we wzajemnych układach stosowali również sami Galowie. Jeśli zawiązywali spisek przeciwko Cezarowi i umawiali się na wspólny bunt, to by którejś ze stron nie przyszło do głowy wycofać się jednak z przymierza, przekazywali sobie nawzajem zakładników jako dowód szczerości zamiarów. Gdyby tak, po podpisaniu umowy z branżystą, brać – jako gwarancję rzetelnego wykonywania zlecenia – jego syna lub córkę w roli umocowanego prawnie zakładnika?! Pomysł ten wydał mi się bardzo na miejscu. Zwłaszcza od tych branżystów, którzy mają tendencję do wywijania takich numerów architektom. Wprowadzając stosowne zapisy w Prawie budowlanym, państwo wpływałoby też na wzrost liczby urodzeń, bo każdy branżysta, jeśli chciałby robić naraz więcej niż 1 zlecenie, musiałby mieć odpowiednią liczbę potomstwa… Być może nawet by zdobyć uprawnienia w Izbie Inżynierów, trzeba by się wykazać posiadaniem np. minimum 3…
Pomysł ten ma jednak pewną wadę. By ją subtelnie zobrazować, przytoczę epizod z bitwy pod Bosworth, w której wojska Henryka Tudora pokonały armię króla Ryszarda III. Ta kończąca angielską wojnę Dwóch Róż bitwa, znana jest ze słynnego zawołania Ryszarda III – „Konia! Konia! Królestwo za konia!”, ale miała też inny – mniej znany – epizod. Kiedy lordowie Thomas i William Stanleyowie, dotychczasowi stronnicy Ryszarda III, odmówili zaatakowania wojsk Tudora, Ryszard III wysłał gońca z wiadomością, że jeśli nie zmienią swej decyzji, to zabije syna młodszego z braci, który jako zakładnik przebywał przy Ryszardzie. Sir William miał odpowiedzieć, że „ma jeszcze innych synów”…
Musimy tylko zadbać, by inwestorzy nie wpadli na ten sam pomysł i nie domagali się zakładników od architektów. Ale to już zadanie dla Krajowej Rady na przyszłą kadencję.
architekt inż. Wojciech Gwizdak – tekst ukazał się w nr 60 dwumiesięcznika Izby Architektów Rzeczpospolitej Polskiej Zawód:Architekt.
Swietny zestaw. Niby prosty, ale ma w sobie to cos